cztery

204 38 9
                                    

     Pierwszy raz od dawna poczułem się wolny. Ciepły wiatr rozwiewał mi włosy, kiedy mijałem kolejne witryny skromnych sklepów. Na większości, drzwi tabliczki wyraźnie krzyczały napisami „zamknięte". Pojedyncze osoby przewijały się po chodnikach, rozpaczliwie szukając cienia. Słońce wydawało się być wyjątkowo okrutne tego dnia.

     Zatrzymałem się na czerwonym świetle, choć wokół nie zauważyłem żadnego samochodu. Stojąc tak przez parę minut miałem wrażenie, że opony roweru wtapiają się w asfalt, dlatego w chwili pojawienia się zielonej poświaty nad moją głową, ruszyłem przed siebie. Pedałowałem z całych sił, czując przyjemny ucisk w łydkach. Co chwilę odgarniałem z twarzy włosy, przesłaniające mi widok pustego miasta. Mimo upału poczułem, że przechodzą mnie dreszcze. Gwałtownie nacisnąłem hamulec, zatrzymując się tuż przed stromym zjazdem, prowadzącym na obrzeża miasta. "Nasze miejsce" – pomyślałem. Poczułem ucisk w żołądku i miałem w głowie myśl, że powinienem zawrócić. Ale przypomniałem sobie o wszystkim, co postanowiłem wcześniej i odepchnąłem się od ziemi, ruszając naprzód. Słyszałem, jak piach i kamienie przewalają się pod kołami roweru, czułem jak unoszący się pył opada na moje ciało. Pedałowałem coraz szybciej i szybciej, niemal unosząc się ponad ziemią. Zacząłem się śmiać. Tak głośno, jak dawno się nie śmiałem. I słyszałem swój własny śmiech, niosący się echem po okolicy, głośny i wyraźny. Czysty, niczym nie stłumiony. Wolny i prawdziwy. A potem poczułem jak koło roweru samowolnie skręca, wyrzucając mnie przez kierownicę na piach.

     Przez chwilę leżałem na plecach, zastanawiając się, co ja sobie myślałem. Ale potem, sekundę później śmiech wrócił, a ja zdałem sobie sprawę, że to była prawdopodobnie pierwsza głupota, którą zrobiłem wciągu ostatnich paru lat. I z którą czułem się ż y w y. Usiadłem na piachu, otrzepując się z tego całego brudu, po którym się przeturlałem. Zerknąłem na rower, który leżał parę metrów ode mnie. Nie wydawał się być cały.

     Zamknąłem oczy i zwróciłem się w stronę parzącego słońca. Ta chwila, kiedy tak siedziałem, cały brudny i potłuczony, niemal gotujący się przez coraz wyższą temperaturę, była dla mnie czymś wyjątkowym. Nigdy wcześniej nie czułem się tak, jak wtedy. Moja twarz zwrócona w niebo, uśmiech, który czułem aż w środku, to wszystko wydało mi się tak intymne i niezwykłe... Miałem wrażenie, że w tamtej chwili byłem kimś innym. A może byłem sobą..? Czy taki był prawdziwy Jack Bennett? Śmiejący się w niebo i wolny? Chciałem, żeby taki był.

     Wyciągnąłem przed siebie dłoń, na którą zwykle patrzyłem jak na obcą. Liczyłem, że teraz będzie inaczej, ale mimo wszystkich nowych uczuć, jakie we mnie siedziały, nie poczułem przynależności do swojego ciała. Ciągle byłem intruzem, chcącym być częścią czegoś. Posmutniałem. Słońce też zaszło za chmurami. Wstałem i podniosłem rower.

     - Wracamy do domu, kolego – rzuciłem. – Jakoś cię uratujemy. 




/G.

z zamkniętymi oczamiحيث تعيش القصص. اكتشف الآن