Rozdział 26

6.2K 410 58
                                    

To mój ostatni dzień w tym miejscu. Przynajmniej taką mam nadzieję. Oby John się nie rozmyślił.

Jestem taka zdenerwowana, że przystałam na tą propozycję. W normalnych warunkach wyśmiałabym kogoś takiego i po prostu pociągnęła za spust. Czy to takie trudne? To wszystko przez pieprzonego Marka Owena. Powtarzał i prosił wiele razy, abym nie zaprzepaściła drugiej szansy. On jako jedyny ma wpływ na mnie. Miał.

Wmawiam sobie, że to przez Owena mam taki mętlik w głowie.

Ta, wmawiaj sobie. To twoje sumienie w końcu się odezwało.

Cholera. Poza tymi murami będę musiała uważać. Nigdy nic nie wiadomo. Nie wiesz czy przypadkiem ktoś nie wyskoczy zza rogu, czy przy kupowaniu cytryn nie spadnie ci doniczka na głowę. To wszystko miało być tajną operacją, jednakże zawsze jest jakaś luka w planie. Ktoś może się dowiedzieć i po mnie. Nie będę miała wtedy żadnej broni. Będę jak zwykła ranna antylopa pozostawiona na pastwę losu przez swe stado. W każdej chwili zaatakować mnie lew, przed którym dałabym radę uciec gdyby nie pewne utrudnienie.

To wszystko jest popieprzone!

A gdyby tak... wykorzystać tą całą sytuację? Bez problemu mogłabym uciec. Zabezpieczenia jakoś się obejdzie i... eh. No nie wiem. To będzie cholernie trudne przedsięwzięcie.

Z moich rozmyślań wyrwał mnie szczęk zamka. Czyżby to już czas?

Wstałam z kozetki nie otwierając oczu i wyciągnęłam ręce przed siebie czekając, aż ktoś mi je zakuje i zaprowadzi mnie do pokoju wizytowego. To się jednak nie stało. Zamiast tego usłyszałam ciche prychnięcie. Natychmiast otworzyłam oczy.

- Niezła tu dyscyplina skoro tak grzecznie wystawiasz swe rączki do kajdanek.

- Ha ha – sarknęłam. – Nie chcę trafić znowu do izolatki. – Z powrotem usiadłam na łóżku. – Siadaj.

John przysunął sobie drewniane krzesło stojące pod ścianą. Ustawił je na przeciw mnie i usiadł.

- Dlaczego nie jesteśmy w wizytowym? – zapytałam.

- To tajna operacja. Najlepiej, aby nikt o tym nie wiedział. Strażnicy zostali odprawieni na jakiś czas. Myślą, że robię ci testy psychologiczne. Jeśli przystaniesz na moją propozycje oficjalna wersja będzie taka, że na ich podstawie zostaniesz przewieziona do szpitalu psychiatrycznego. Nie wyprowadzajmy ich z błędu.

- A nieoficjalnie? – dociekałam.

- Za pięć minut opuścisz to miejsce i wraz ze mną udasz się do siedziby FBI na spotkanie w sprawie, przy której odegrasz główną rolę. No chyba, że się nie zgodzisz. Wtedy zostajesz tu i gnijesz przez resztę swojego życia. Mam nadzieję, że podjęłaś już decyzję.

- Owszem – odpowiedziałam.

- I... – drążył dalej.

- Tak – stwierdziłam krótko.

- Zgadzasz się? – Nie ukrywał swojego zdziwienia.

- Ten jeden jedyny raz. Jednak... – zrobiłam pauzę. – Pomogę wam, jeśli mi coś obiecasz.

- A co niby mam ci obiecać? – zapytał zdziwiony. – Tobie, mordercy prawie osiemdziesięciu osób. To ja tobie robię przysługę, nie ty mi.

- Mam nowe dowody w sprawie Korubcjonisty. Mógłbyś się im przyjrzeć – powiedziałam spokojnie i obserwowałam jego reakcje. Na początku był zdziwiony i zaskoczony. Potem zmarszczył brwi jakby się nad czymś zastanawiał. Po niespełna minucie odezwał się:

- A co niby takiego masz do zaoferowania?

- Wiem kim jest, co zrobił, a nawet mogę znaleźć odpowiednie dowody. – uśmiechnęłam się przebiegle.

- Przedstawisz mi je – zażądał. – Ale dopiero w moim biurze. – Potem odchrząknął i powiedział zdecydowanie głośniej, tak, aby cały oddział nas słyszał. – Na podstawie przeprowadzonego testu psychologicznego jestem zmuszony zabrać cię do szpitala psychiatrycznego dla wyjętych z pod prawa ludzi na czas nieokreślony. Proszę się nie denerwować i nie stawiać oporu przy zakładaniu środków bezpieczeństwa. Proszę podać mi ręce. – Spojrzałam na niego dziwnie. Dymberly mrugnął do mnie. – Panno Alley, proszę wystawić w moją stronę ręce, bo będę zmuszony użyć paralizatora.

Rozumiejąc o co chodzi podjęłam jego grę.

- W dupę pan se wsadź ten paralizator. – podałam mu ręce, na których chwilę potem zagościły założone luźno kajdanki. – Nie pójdę do psychiatryka! – zdusiłam w sobie śmiech.

- Proszę się nie denerwować, myśleć o miłych rzeczach – brnął dalej John, ale kątem oka widziałam uśmiech na jego twarzy. Wyprowadził mnie z celi i teraz szliśmy w towarzystwie jego ludzi przez całą halę. Widziałam jak zaciekawione kobiety wyglądają zza krat.

- Pistolet, krew, nóż, śmierć! – krzyczałam na całe gardło lekko szarpiąc rękami. Chyba zaraz wybuchnę ze śmiechu.

- Proszę się opanować! – udawał oburzonego i przestraszonego.

- Nigdy się nie opanuję! – wrzeszczałam. – Zginiesz ty nędzny robalu! Wypruję ci flaki! Wydłubię oczy łyżeczką! – Jak zaraz nie wyjdziemy z tego pomieszczenia to spalę całą akcję. Uff. Tu jesteśmy blisko wyjścia.

W końcu dotarliśmy do drzwi i znaleźliśmy się za nimi. Wybuchłam okropnym śmiechem. Naprawdę nie mogę się opanować. Od dawna się tak nie śmiałam. Nawet John podśmiewywał się. Jedynie nasza eskorta pozostała sztywna, jakby ktoś im wbił w dupę kija. Chociaż nie, widzę na twarzy jednego z nich cień uśmiechu. Drugi pozostał niewzruszony. Sztywniak.

- Nie.. nie mog... mogę – dukałam pomiędzy napadami śmiechu. – Za... zaraz... pę... ęknę...

- Całkiem nieźle młoda. – uśmiechnął się John. Muszę przyznać, że mimo swojego starego wieku ma poczucie humoru. – A teraz pełna powaga.

- Tak jest sir! – Chciałam mu zasalutować, ale zakute ręce mi to uniemożliwiły co dało skutek taki, że uderzyłam się rękami w nos. – Pieprzone kajdanki. Wyjdźmy już z tego pudła, bo mam go dość.

Dalej akcja przebiegła szybko i sprawnie. Przeszliśmy przez wszystkie pomieszczenia i odprowadzani wzrokiem klawiszy wyszliśmy poza mury ciupy. Od razu po wyjściu na zewnątrz dopadło nas z dziesięciu strażników i z tą eskortą zostałam wsadzona do wozu, który miał mnie przewieźć do siedziby FBI.

Alley ✔️ Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz