Rozdział 43

Depuis le début
                                    

****

Sandra zjawia się jeszcze tego samego wieczora, zamiast kolejnego dnia, jak się umawialiśmy. Chyba boi się, że zrobię coś bardzo głupiego, czego potem nawet nie będę mógł żałować, bo trupy nie odczuwają żalu.
- Co ty tu robisz? – Pytam.
- Jestem. – Odpowiada i wpycha mnie w głąb mieszkania.
- Mam obiad, mam ciasto z cukierni i mam dwa bilety do kina. – Mówi, uśmiechając się szeroko i wciskając mi papierową torbę. Nie chcę. Nie ruszę się stąd, dopóki nie będę mieć wszystkiego poukładanego w głowie. Jak ona może być taka spokojna i roześmiana, skoro nie wiadomo, jak się czuje Clive?
- Nie martwisz się w ogóle? – Pytam, bo mnie to nurtuje. Idę za nią, zamykając uprzednio drzwi.
- Martwię się, ale co mogę zrobić? Mam płakać, kiwać się na boki i rozmyślać, co będzie? Wolę myśleć pozytywnie i skupić się na jasnych stronach. No i pamiętam, że nie ma po co martwić się na zapas. – Wyjaśnia i wyjmuje z torby styropianowe pudełka z kupnym jedzeniem.
- Siadaj. – Rozkazuje, więc posłusznie lokuję się na kuchennym krześle. Chyba sam na siłę odpycham od siebie myśl, że naprawdę potrzebuję ludzi. Z jednej strony bardzo chcę być sam i czuję się winny, przekładając na innych swoje problemy, a równocześnie wizja siedzenia tutaj bez nikogo mnie przeraża. To wszystko jest pokręcone.
- Jedz. – Podsuwa mi pod nos talerz z jakąś dziwną, chińską papką wysypaną z tego pudełka i na kilometr pachnącą curry. Robi mi się niedobrze, odsuwam od siebie nakrycie.
- Co z tobą?
- Nic. Nie jestem głodny.
- Uspokój się, proszę. – Sandra przesuwa krzesło i siada naprzeciw mnie.
- Spałeś w ogóle tej nocy? – Pyta.
- Przestań.
- Nie możesz się tak zachowywać! Nie możesz sam siebie pogrążać. – Idzie za mną, kiedy wychodzę z kuchni.
- Clive też ciągle to powtarza, ale wiecie co? To nic nie daje. – Rozkładam bezradnie ramiona i siadam na kanapie. Już chyba wszystko mi jedno. Sandra też nie wie, co ma ze mną zrobić, więc podchodzi i mnie przytula, choć wcale tego nie chcę i wcale mi to nie pomaga. Ale chyba pomaga jej, więc tkwię bez ruchu i pozwalam się obejmować. Pachnie pomarańczą, a jej drobne dłonie głaszczą mnie uspokajająco po plecach.
- Wszystko będzie dobrze. – Mówi. Od wczoraj słyszałem to już tak wiele razy.

****

Sandra przychodzi po raz kolejny następnego dnia, gdy wracam ze szkoły, zgodnie z planem. Teraz, kiedy wiem, że mam szansę na zobaczenie Clive'a i ustalenie, co mu jest, jestem jeszcze bardziej przerażony. A co, jeśli to coś okropnego? I nieuleczalnego? Wsiadam do samochodu Sandy i milczę przez niemal całą drogę, wpatrując się w mijane budynki i osoby, próbując sobie nakazać, żeby nie płakać, gdy zobaczę Clive'a.
- Ty, to jest Ashley? – Pytam, wpatrując się od jakiejś chwili w jasnowłosą dziewczynę, idącą chodnikiem. Sandy przez ułamek sekundy zerka w tamtym kierunku, a potem wywraca oczami.
- Nie wiem, nie znam twoich znajomych. Zgłupiałeś do reszty?
- Stój. Zatrzymaj się, wysiadam. – Rozkazuję, a Sandra hamuje gwałtownie przy krawężniku. Ashley spokojnie idzie w stronę przystanku, trzymając dłonie w kieszeniach kurtki. Idę za nią szybkim krokiem. Wolę nie wołać, bo wydaje mi się, że ją spłoszę. Ogląda się za siebie, dostrzega mnie i najzwyczajniej w świecie zaczyna uciekać, żeby po chwili wywrócić się spektakularnie, na oblodzonym chodniku. Sandra siedzi zgarbiona za kierownicą i gapi się na to wszystko, z otwartymi ustami. Podbiegam do Ashley, pomagam jej się podnieść. Próbuje się wyrwać. Co jej znowu odbiło?
- Zostaw mnie. – Warczy, wymachując rękami na wszystkie strony.
- Hej, Ashley. Co jest z tobą? Gdzie jest Michael?
- Nie wiem. Wszyscy mnie o to pytają. Matka, policja. Nie wiem, po prostu. – Odpowiada i próbuje mnie odepchnąć.
- Co się z tobą dzieje? Co się stało tamtego dnia? Co się stało wcześniej? Gdzie cię znaleźli? – Zasypuję ją pytaniami. Przechodzący obok facet, wyprowadzający na spacer psa, potrąca mnie ramieniem, ale nie zwracam na to uwagi. Ashley przygląda mi się przez chwilę, a potem pyta:
- Miałeś kiedyś tak, że wydawało ci się, że twoje życie jest kompletnie pojebane, a ty nie wiesz, co masz z nim zrobić?
- Tak.
- Tak? I tak nie wiesz, co ja teraz czuję...
- Wiem.
- Skąd?
- Wiem, po prostu. – Wzruszam ramionami. Zaczyna pruszyć śnieg. Ashley rozciera obite lewe kolano.
- Idź do domu, do mamy. Pomagajcie sobie nawzajem. Razem znajdziecie małego. – Mówię. Ashley chyba mi nie wierzy, a mi tak bardzo zależy, żeby się nie stoczyła... Prostuje się, pociąga nosem, spogląda w niebo.
- Moje życie jest do dupy. A za niewiele ponad tydzień są jeszcze te cholerne święta. – Mamrocze. Wiem. Mnie to też przeraża. Powinienem teraz siedzieć w domu i ogarniać jadłospis, albo kupować prezent dla Clive'a, a nie łazić po szpitalach. Moje życie też jest popieprzone. Przynajmniej w tej chwili. Sandra trąbi, ale macham na nią ręką.
- Pogadasz z mamą?
- Gadałam.
- I?
- Co? – Unosi brwi.
- Doszłyście do porozumienia? – Precyzuję pytanie, a Ashley wzrusza ramionami i wbija wzrok w chodnik.
- Pójdę już, bo autobus mi ucieknie. – Mówi.
- Zadzwoń jeszcze, dobrze? Chcę wiedzieć, czy wszystko u ciebie gra. – Mówię, kiedy odchodzi, a ona tylko kiwa głową Jest smutna i rozgoryczona. Nie dziwię się jej. Nie wiem, co ja bym zrobił w tej sytuacji. W dodatku Ashley jest bardzo młoda. W zasadzie sama jest jeszcze dzieckiem. Patrzę przez moment, jak odchodzi i znika za zakrętem, a potem wracam do auta.
- I co? – Pyta Sandra, kiedy zapinam pas bezpieczeństwa. Sam nie wiem. Niczego się od niej nie dowiedziałem.
- Nic takiego. Jedźmy.

****

Pierwszą do sali, w której leży Clive, wysyłam Sandrę. Boję się, że się rozkleję. Chcę, żeby zobaczyła się z nim jako pierwsza, żeby przetarła szlak. Wraca uśmiechnięta, po upływie kwadransa.
- Wszystko jest dobrze. – Informuje mnie.
- Rozmawiałaś z lekarzem?
- Tak. Będą go jeszcze badać.
- Czyli nic nie wiedzą?
- Leć. – Prosi i siada na plastikowym, szpitalnym krześle. Tak wiele razy w ciągu tego roku odwiedziłem szpitale, a i tak nie umiem się przyzwyczaić do ich dziwacznej, trochę przerażającej atmosfery. Wchodzę do sali z numerem piętnaście, zamykam za sobą drzwi.
- Cześć, jak się czujesz? – Pytam, spoglądając na mojego, biednego, bezbronnego Clive'a.
- Dobrze. Chcą mnie tu trzymać do końca tygodnia. – Mówi. Przyglądam mu się uważnie, ale wygląda w sumie normalnie.
- Stwierdzili coś?
- Nie. To pewnie kwestia jakiegoś osłabienia, może stresu... Nie przejmuj się mną. – Prosi. Jak mam się nie przejmować?
- Przepraszam za wszystko. Mam wrażenie, że to moja wina, bo cię zdenerwowałem. – Mówię, a Clive zamyka oczy i powoli kręci głową.
- Przestań. – Szepcze. Klękam obok łóżka, patrzę mu w oczy.
- Już nigdy o nic cię nie oskarżę. – Obiecuję, bo wydaje mi się, że powinienem. Muszę w końcu coś zadeklarować. Zrobić coś z samym sobą i swoim życiem.
- Nie pojadę na tę wycieczkę. – Mówię.
- Jedź, skarbie.
- Nie. Muszę być tutaj, przy tobie. Nie opuszczę cię teraz. Będę tylko ciągle myślał o tym, co może ci się stać, kiedy mnie nie ma...
- Panikujesz na wyrost. Jedź. – Dotyka mojej dłoni. Potrząsam głową. Wiem, że coś by się stało, gdybym wziął udział w tym wyjeździe, będąc w tak okropnej kondycji psychicznej. Poinformuję dyrekcję, że rezygnuję z wyjazdu, nawet, jeśli będą mnie mieli z tego powodu wywalić. Wszystko dla dobra Clive'a i dla dobra naszego związku.
- Decyzja podjęta. Nigdzie nie jadę. Będę tutaj czekał, aż cię wypiszą, a potem zorganizujemy razem te twoje wymarzone, przejaskrawione święta. – Uśmiecham się. Clive patrzy mi w oczy. Wiem, że już zawsze muszę mu ufać, bo nie mogę go stracić.
- Kocham Cię. – Szepcze. Wiem. Teraz, kiedy wiem, że mnie pamięta, że wciąż mnie kocha, że nie ma mi nic za złe i że po prostu jest, czuję się bezpieczny i spokojniejszy. Wciąż nie zrobili wszystkich badań, wciąż mogą pewnie znaleźć chorobę, o której mi się nawet nie śniło, ale teraz jestem spokojny. Musi być dobrze. Przecież Clive wygląda i zachowuje się całkiem normalnie i chyba nie czuje się źle.

Beautiful Sadness Où les histoires vivent. Découvrez maintenant