Rozdział 10

144 24 5
                                    


Kiedy opuszczam mieszkanie Dave'a od razu idę do Marka. Martwię się o niego i czuję, że w pewnym sensie go zaniedbałem. Pukam do drzwi jego mieszkania, ale nie otwiera. Wyciągam więc komórkę i dzwonię. Nic. Cisza. Nie licząc tego, że słyszę, jak w mieszkaniu rozdzwania się jego telefon. Cholera! Jeżeli jemu też się coś stało, to nie wiem, co zrobię. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby uciec i udać, że mnie tu w ogóle nigdy nie było. Wtedy jednak wykończyłyby mnie wyrzuty sumienia. Oddycham głęboko i naciskam na klamkę. Drzwi ustępują. Dlaczego oni wszyscy ich nie zamykają na klucz? I co teraz? Boję się wejść do środka, bo obawiam się tego, co tam zastanę. O! Słyszę jakieś szemranie. Więc, jakby nie patrzeć, powinien jeszcze żyć. O ile coś mu się w ogóle stało. Zaglądam do sypialni. Pali się światło, a Mark leży w łóżku blady jak ściana i wpatruje się w żyrandol zawieszony nad głową.

- Hej! Co się stało? - Wołam. Jestem przerażony. Mark zawsze był przewrażliwiony, romantyczny, naiwny i może trochę niezrównoważony, ale nie do tego stopnia! Potrząsa głową, a właściwie kołysze się lekko trzykrotnie i nic nie mówi. Dzwonię po pogotowie. Dotykam czoła Marka, na którym lśnią kropelki potu. Na bank ma gorączką. Nie trzeba być dr.Quinn, żeby to stwierdzić. Nie trzeba nawet mieć termometru! Nie wiem, co mógłbym zrobić. Mark majaczy, chyba nie wie, że tu jestem i nie łapie ze mną żadnego kontaktu. Kiedy przyjeżdża karetka patrzą na mnie niechętnie, jakby liczyli, że znajdą tu zwłoki, ukrzyżowaną, nagą kobietę, albo dziecko z cyrklem w oku. A ja mam im do zaoferowania jedynie dygoczącego, pozbawionego świadomości faceta. Zadają mi kilka standardowych pytań. Kurczę! Ja bym to mógł robić zawodowo! Zdobywam doświadczenie w kontaktach z pracownikami pogotowia. Dziękują mi za zgłoszenie, zabierają mojego przyjaciela i udaje mi się jedynie wyciągnąć z nich informację, do jakiego trafi szpitala. Czuję się w obowiązku, by tam pojechać. Opuszczam więc mieszkanie Marka, chociaż dobrą godzinę zajmuje mi szukanie kluczy. W końcu zamykam drzwi i idę na przystanek autobusowy. Stoję zgarbiony i przerażony pod wiatą. Gdyby teraz rozjechał mnie rozpędzony tir, to bym się wcale nie zdziwił. Autobus przyjeżdża po dwudziestu minutach, piętnaście minut zajmuje mi przejechanie trzech przystanków, potem pół godziny idę pieszo. Kiedy docieram do szpitala okazuje się, że za pół godziny kończą się odwiedziny pacjentów. Pytam młodą, śniadą recepcjonistkę o tego mężczyznę, którego niedawno przywieźli. Pyta o moje personalia i uśmiechając się uprzejmie informuje mnie, że jest w sali numer szesnaście, a jego lekarzem jest doktor Walker. Kiwam głową i pędzę na drugie piętro, by znaleźć salę numer szesnaście. Akurat wychodzi z niej starszy, wysoki lekarz. Niemal na niego wpadam. Przedstawiam się i błagam go o jakiekolwiek informacje. Odpowiada tonem służbisty, że tego typu informacji udziela tylko rodzinie, a Mark nie jest na tyle świadom, by zdecydować, czy ja również mogę te informacje posiąść. Mówiąc krótko: Nadal nic nie wiem i jeszcze bardziej panikuję. Siadam na plastikowym krzesełku przy ścianie i ukrywam twarz w dłoniach. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję, tym bardziej, że wszędzie śmierdzi medykamentami. Nienawidzę szpitali. Przytłacza mnie ich okropna, mroczna, cuchnąca atmosfera. Słyszę kroki, ale nawet nie podnoszę wzroku. Odgłos kroków cichnie, postać się zatrzymuje.

- Vincent? Co tu robisz? - Słyszę głos Clive'a. Super! Ja też mam omamy! Podnoszę głowę. Więc to jednak nie mara. Clive stoi przede mną wysoki, majestatyczny, ubrany w kitel i tak śnieżnobiały iż mam wrażenie, że zacznie emitować światło.

- Przywieźli tu przed chwilą mojego znajomego. Nic nie chce mi nic powiedzieć. Jest nosicielem, a teraz ma chyba jakąś infekcję... Pracujesz tu?

- Tak. Za pięć minut kończę dyżur. Wtedy też kończą się godziny odwiedzin - Siada obok mnie. Uśmiecham się słabo.

- Podobno jesteś lekarzem dziecięcym.

Beautiful Sadness Where stories live. Discover now