— Jesteś kompletnym idiotą i debilem, Hemmings. Bardziej nadajesz się do nocnego klubu niż na lekarza. Cholerny zegarek, jak mogłem go nie nastawić? – ganiłem sam siebie. Na głos. W miejscu gdzie każdy mógłby mnie usłyszeć. Dobra, tego było już za dużo.

Podszedłem z powrotem do drzwi i pociągnąłem za klamkę. Tak jak sądziłem – te ani śniły drgnąć. Przeklnąłem jeszcze kilka razy pod nosem i skierowałem swoje długie i szczupłe nogi to głównego wyjścia. Dzisiaj miałem tylko jeden wykład – tę cholerną neurobiologię – więc stwierdziłem, że zamiast wrócić do akademika i krzyczeć w poduszkę, a potem zabrać się za kolejną naukę, pochodzę trochę po mieście, zjem jakiś obiad w taniej knajpie i dopiero wtedy wrócę. Nawet przed dwunastą ulice San Francisco tętniły życiem. Ludzie biegli, przepychali na chodnikach, spiesząc gdzieś. Tramwaje, metra jak zawsze były pełne różnych osób. Przyglądałem się im z dość dużym zaciekawieniem. Przerażał mnie fakt, że za cztery lata i ja znajdę się w gronie tych zabieganych dorosłych, którzy pracują i muszą zarabiać na siebie, być może jeszcze na rodzinę, dom i tani samochód. Oczywiście wiedziałem, że nie ubłagalnie i mnie to czeka, ale wiecie jak to jest gdy człowiek ma dwadzieścia parę lat i fiu bździu w głowie. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie patrząc na niektórych studentów z mojego roku. Dla nich studia to taka ostateczna zabawa przed wejściem w bardzo dorosłe już życie, pełne obowiązków i wymagań, ale znajdą się też tacy, jak moja skromna osóbka, którzy mają zaplanowane swoje życie od A do Z na następne kilka miesięcy czy lat.

Z perspektywy osób trzecich może wydawać się to naprawdę dziwne, a może nawet trochę przerażające, ale od zawsze byłem wychowywany na osobę, która musi wiedzieć co chce w życiu osiągnąć, kim być i jakim być. Dlatego też zazwyczaj wszystko sobie planowałem. Po studiach chciałbym załapać się na jakiś staż, potem specjalizację w dobrym szpitalu, a po kilku latach sam być pełnoprawnym lekarzem z własnym gabinetem w dobrze prosperującej przychodni. Być może po drodze chciałbym się zakochać i poślubić ładną oraz mądrą kobietę. Mieć dziecko, może psa i wspaniały domek na przedmieściach San Francisco. Tak, ten plan wydaje się idealny, prawda?

Szedłem jedną z mniej zatłoczonych ulic, ale i tak kilka razy zostałem popchnięty i pociągnięty z przysłowiowego "bara".
Parnassus Avenue, na której stawiałem swoje kroki, była zwyczajną ulicą, ze zwyczajnymi chodnikami, często krzywymi, ale mniejsza. W kocu trafiłem do Panda Express. Przyjemna knajpka, która znajdowała się jakieś pięć minut od uczelni. Często wpadałem tutaj w przerwie między wykładami wraz z przyjaciółmi. Tak, tak Luke ma przyjaciół.

I ty, tam z tyłu. Tak do ciebie mówię. Nie patrz tak na mnie i przede wszystkim, nie śmiej się. To, że ciągle się uczę nie oznacza, że nie mam w ogóle znajomych. Mogę kontynuować? Dziękuję serdecznie.

Wszedłem pewnym krokiem do środka, usiadłem przy jednym z wolnych stolików gdzieś przy północnej ścianie, dzięki której miałem wgląd na ulicę i na to co się dzieje na zewnątrz. Przestudiowałem szybko kartę i stwierdziłem, że mam ochotę na kurczaka, jakiś ryż i do tego zwykłą wodę. Podszedłem do miło wyglądającej dziewczyny. Miała około dwudziestu lat, czarne długie włosy związane w wysokiego kucyka i ładnie z tym wszystkim kontrastujące niebieskie oczy i bladą cerę. Wyglądała trochę jak trup, ale mimo tego nadal była ładna. Uśmiechnęła się do mnie życzliwie i przyjęła zamówienie. Znowu posłała mi swój śliczny uśmiech, który ukazywał ładne, równe zęby. Emanowała z niej jakaś dziwna pozytywna energia. Chociaż nigdy jej tutaj nie widziałem, czułem się tak, jakbym znał ją od paru dobrych lat.

Odebrałem zamówienie i nagle poczułem na sobie zimną ciesz, a jak się okazało była to czyjaś coca-cola. Zamknąłem odruchowo oczy.

— Cholera, cholera, cholera... Przepraszam. Tak cholernie cię przepraszam. Nic ci nie jest?
— Woah, spokojnie. Jeszcze żyję, ale jak widać jestem trochę mokry – wskazałem palcem na swoją teraz przemoczoną białą koszulkę.

Nie dosyć, że spóźniłem się na wykład to jeszcze mnie brutalnie polano przerażająco zimną colą. Super dzień, powinni to nazwać "Dzień Szczęścia dla Luke'a Hemmingsa". Tak, wyczujcie ten cholerny sarkazm.

— Jeszcze raz cię przepraszam. Zamyśliłem się po prostu i akurat pojawiłeś mi się na drodze.
— Nic się nie stało. I tak nie lubiłem tej koszulki – zaśmiałem się by rozładować napięcie. Na twarzy mojego oprawcy też pojawił się lekki uśmiech. — Ale nie wiem jak teraz przejdę przez miasto z taką plamą.
— Można powiedzieć, że to jednocześnie twój zły jak i dobry dzień.
— Czemu tak sądzisz? – spojrzałem na niego spod rzęs.
— Zły, bo widać, że nic ci dzisiaj nie wychodzi, a dobry, ponieważ magicznym trafem mam tutaj swoją torbę z kilkoma ubraniami i mogę ci odstąpić jedną koszulkę – teraz na ustach mojego towarzysza wystąpił szeroki uśmiech. Wokół jego ciemnych oczu pojawiły się lekkie zmarszczki. Wyglądał sympatycznie.
— Tak poza tym, jestem Calum, gdybyś chciał mnie zabić za tę plamę - po czym wstawił w moją stronę dłoń bym ją uścisnął. Zrobiłem tak jak chciał. Jego uścisk był stanowczy, a mogę rzec, że nawet silny.
Luke i lepiej daj mi już tę swoją koszulkę, bo ta się klei.

Zaśmiał się lekko i znowu na mnie spojrzał. Jego wzrok przeszywał mnie na wskroś. Czułem się co najmniej dziwnie albo i niekomfortowo. Złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę męskich toalet. Wyjął z torby czarny t-shirt i rzucił go w moją stronę.

— Muszę lecieć, ale mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy i to spotkanie będzie mniej niebezpieczne. Cześć!

Po czym zniknął za drzwiami, a ja zostałem z jego koszulką w ręku i swoją, całą mokrą i klejącą się.










$

Hejka naklejka!

I mamy pierwsze spotkanie chłopaków, trochę niefortunnie, ale jak wiadomo to przypadki w życiu okazują się najciekawsze.

Tutaj rozpoczynamy zabawę, a w "planet of lies" ją kończymy więc zapraszam Was tam na przed ostatni rozdział!

let's make a deal $ cakeWhere stories live. Discover now