Sięgając Gwiazd. Megan. TOM I...

By LexisBerg

32.6K 3K 4.5K

Ziemia po potężnej wojnie z przedstawicielami obcych ras. Kakensarki cywilizujące Ziemian, choć ci uważają ic... More

1. MEGAN
2. MEGAN
3. MEGAN
4. URTARO
5. MEGAN
6. URTARO
7. MEGAN
8. URTARO
9. MEGAN
10. MEGAN
11. URTARO
12. MEGAN
13. URTARO
14. MEGAN
15. Megan
16. URTARO
17. MEGAN
18. URTARO
19. MEGAN
20. URTARO
21. MEGAN
22. URTARO
23. MEGAN
24. URTARO
25. MEGAN
26. URTARO
27. MEGAN
28. URTARO
29. MEGAN
30. MEGAN
31. MEGAN
32. URTARO
33. MEGAN
34. MEGAN
35. URTARO
36. MEGAN
37. URTARO
38. URTARO
39. MEGAN
41. CLAUDIA
42. MEGAN
43. CLAUDIA
44. MEGAN
45. CLAUDIA
46. MEGAN
47. URTARO
48. URTARO
49. MEGAN

40. URTARO

433 43 57
By LexisBerg

Ból. Ból rozsadzał mi czaszkę. Zacisnąłem mocniej powieki, nie do końca rozumiejąc, co właściwie się wydarzyło. Jednak bez względu na wszystko był ze mną mój wierny przyjaciel, o którym powoli zaczynałem zapominać. Ból.

Kiedyś nie potrafiłbym wymienić dnia, kiedy nie odczuwałem bólu. W dzieciństwie ból nie odstępował mnie na krok. Najpierw go nienawidziłem, zrzucając właśnie na ból winę za wszystko to, co spotykało mnie z ręki ojca i dziadka każdego kolejnego dnia. Wraz z upływem czasu zacząłem postrzegać ból w zupełnie innych kategoriach, spoglądając nań z całkiem odmiennej perspektywy. Ból uszlachetniał, sprawiając, że z dnia na dzień stawałem się silniejszy i bardziej odporny na kolejne ciosy oraz zadawane rany. Przyznać musiałem, że przede wszystkim ojciec potrafił wywoływać ból na rozmaite sposoby, chociaż po prawdzie jego ludzie niewiele mu w technikach torturowania ustępowali. 

Kiedy podrosłem, ból nie przestał mnie nawiedzać. Choć nie byłem już torturowany, mój przyjaciel przybył do mnie z zupełnie innej strony. Nie nachodził mnie jak niegdyś z zewnątrz, lecz dręczył od środka. Nie urodziłem się z pancerzem pokrywającym połowę ciała. Mieszanka genów sprawiła, że pewnego dnia moja skóra zaczęła twardnieć. Samo to jeszcze można było znieść w ciszy, lecz dojrzewanie spowodowało dalsze zmiany.

Gwałtowny i niekontrolowany wyrzut hormonów w moim organizmie wywołał ewolucję znacznej części ciała, przysparzając niepojętego wręcz bólu. W pierwszych dniach wyrastania pancerza umierałem. Odnosiłem wrażenie, jakby cała skóra po lewej stronie została pocięta drobnymi cięciami, przez co piekła niemiłosiernie, paląc żywym ogniem. Chociaż wtedy nikt jeszcze nie wiedział, co dokładnie się dzieje, kazano mi zagryzać zęby i żyć, jakby nic niezwykłego nie miało miejsca. Dni się zlewały, utopione bólem, dlatego po dziś dzień nie wiedziałem, ile ich minęło, zanim zdolny byłem spełnić żądania ojca i milczeć, znosząc katorgi z wysoko uniesionym czołem.

Za namową dziadka oraz prawdopodobnie matki, ojciec wyjątkowo szybko wydał mi pierwsze rozkazy. Początkowo działałem w okolicy, coraz bardziej zżywając się z bólem, który w gorszych momentach przysparzała mi nawet bezczynność. Każdy ruch, każdy dotyk, każde nawet najmniejsze muśnięcie odczuwałem stukrotnie, lecz zaciskałem zęby. Miałem być dumą ojca, jego następcą i w efekcie końcowym Torisem, wielkim Zdobywcą galaktyki. I chociaż w oczach ojca dostrzegałem po jakimś czasie skrywaną dumę, matka maskowała jedynie pogardę oraz przerażenie, jeśli nie obrzydzenie tym, czym się zajmowałem. Nigdy jednak nie przyznała tego głośno, aczkolwiek również zażarcie unikała spoglądania w moim kierunku.

Na podbój światów ruszyłem jako dojrzały młodzik, posiadając niemal w pełni ukształtowany pancerz. Ojciec nie skrywał dumy, spoglądając na mnie i wiedząc, że sama moja postura rzuci blady strach na mieszkańców galaktyki. Nie mylił się, chociaż często przerażone istoty nie ociągały się z łapaniem za broń w obronie świata, a jak im niejednokrotnie wmawiano, przede wszystkim w obronie własnej rodziny. Fakt był jednak nieubłagany. Zdobywcy niszczyli tylko ten świat, który się przeciwstawiał ewolucji, żeby następnie odbudować go ze zgliszczy i dać niedobitkom nową, lepszą przyszłość. W trakcie ekspansji ból pojawiał się regularnie, witając się ze mną serdecznie na początku najazdów i mówiąc do widzenia wraz ze zdobyciem kolejnego świata.

Powoli ból przestał witać się tak gorliwie. Z każdą kolejną kolonizowaną planetą coraz słabiej go odczuwałem, aż wreszcie zmienił się w dyskomfort odczuwany przy uszczypnięciu. Czasem, choć niesłychanie rzadko musiałem solidnie wsłuchać się w jego dzień dobry, gdyż słabsze technologie nawet mnie nie raniły. Dopiero z czasem zauważyłem brak kolejnych ran. Ciosy, cięcia, postrzelenia nie odnosiły zamierzonych skutków, zwykle ledwie muskając moją skórę, zamiast przerwać jej ciągłość. Skóra stała się twarda niczym pancerz, choć w przeciwieństwie do lewej strony wyglądem pozostawała niezmienna.

Tymczasem teraz wyraźnie ponownie odczuwałem obecność mojego starego przyjaciela. Zacisnąłem szczękę, witając się serdecznie z bólem i przyzwyczajając na powrót ciało do jego obecności. Musiałem szybko ocenić swoje położenie, a także przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia, które mogłyby rzucić jakieś światło na obecną sytuację.

Poczułem nieprzyjemne odrętwienie. Nie otwierając oczu, zmusiłem ciało do ruchu. Ból promieniował z ramion oraz nadgarstków, które bez cienia wątpliwości zostały starannie skrępowane. Nie czułem, bym siedział bądź klęczał, a moje odrętwiałe ciało praktycznie wisiało. Uchyliłem nieznacznie powieki, minimalnie przechylając głowę. Brudna, kamienna posadzka przywitała moje oczy. Uniosłem głowę wyżej, dostrzegając zalewający otoczenie mrok. Szczęśliwie mój oprawca nie znał moich zdolności, co w pewien sposób dawało mi przewagę.

Widziałem w ciemnościach, a nawet największe mroki nie stanowiły dla mnie przeszkody nie do przeskoczenia. Jednocześnie spowijający mnie mrok mógł okazać się przydatnym, zwłaszcza kiedy zależało na pozostaniu niewidocznym. Szybkim omieceniem okolicy zrozumiałem, gdzie przebywałem. Cela. Ciemny i śmierdzący stęchlizną loch. Dostrzegając kątem oka ruch, zwróciłem spojrzenie w bok, dostrzegając przebiegającego pod murem szczura. Jedno z nielicznych zwierząt zdolnych do życia w każdych warunkach i niemal na każdej zamieszkałej planecie, lecz ciemnozielone futro przypomniało mi, na której dokładnie się znajdowałem.

Quintar. Koronacja Sabiana. Kolacja. Myśli zaczęły krążyć w głowie, przywołując wspomnienia, które z kolei wywoływały kolejny szereg myśli. Błędne, niekończące się koło. Przed oczami stanął mi obraz przemawiającej królowej Saradriali. Jęknąłem, przymykając oczy i przywołując w pamięci jej słowa. A może lepszą opcją byłoby choćby tylko na krótko pozostawić na Quintarze Tiris? Zamroczony umysł nie skojarzył od razu, odtwarzając strzępki ponownie. Lepsza opcja... pozostawić... Quintar... Tiris.

Szarpnąłem gwałtownie rękoma, wprawiając w ruch olbrzymie łańcuchy skuwające moje nadgarstki. Kurwa, zakląłem w myślach, Tiris. Ból znałem doskonale, ale panika zalewająca całe moje wnętrze stanowiła swoistą nowość. Puls przyśpieszył gwałtownie, niemal rozdzierając od środka stwardniałe ciało i zwielokrotniając odczuwane boleści. Oddech nie odstępował pulsu na krok, zawzięcie się z nim zrównując, przez co niemalże sapałem z wściekłości, nie przestając szarpać. Nic nie miało wartości, jeśli moja Tiris przepadła. Niestety łańcuchy nie pękły, raniąc moje nadgarstki. Kurwa, z czego oni je zrobili?

Czasu miałem niewiele, o ile w ogóle. Planu nie posiadałem. Możliwości jego realizacji również. Zostałem sam, w paskudnej, obskurnej norze i w dodatku skutecznie unieruchomiony. Szybko zauważyłem, że kostki również obejmowały potężne kajdany mocowane łańcuchem do pobliskiej ściany. Moja Tiris była nie wiadomo gdzie ani w jakim stanie. Przysiągłem sobie, że jeśli została skrzywdzona, rozerwę na strzępy każdego jej oprawcę, ale zanim zabiję, każdy skurwysyn będzie błagał o litość, tonąc nie tylko w krwi, ale również we łzach. Krwawych łzach, którymi się udusi.

Usłyszałem kroki. Mój mózg budził się coraz bardziej do życia, chociaż wkurwienie buzujące w krwi przeszkadzało w realnej ocenie sytuacji. Potwierdzał to fakt, że dopiero teraz przez myśl przemknęła moja siostra i Claudia. Je również miałem chronić, tymczasem tkwiłem tutaj. Opuściłem głowę, kiedy korytarz przed celą rozświetliło migoczące światło pochodni. Odgłos kroków dobiegał coraz wyraźniej moich uszu, lecz nie unosiłem głowy, mając również przymknięte powieki. Niech zmierzający tutaj gnój sądzi, że jeszcze nie oprzytomniałem.

Dźwięk otwieranego zamka. Kolejny zamek zaklikał cicho, a po nim następny. Zamknięto mnie na trzy spusty, jakby w obawie, że jednak łańcuchy nie wystarczą. Tak jakby wtedy odgradzające mnie od reszty świata kraty miały w czymkolwiek pomóc. Odgłos kroków. Wolnych, lecz nie ciężkich. Wiedziałem, że ktoś został na zewnątrz, podczas gdy ktoś inny wszedł do środka. Podszedł powoli ku mnie i przystanął w niewielkiej odległości. Sabian.

- Śpisz, księżniczko? – zadrwił.

- Nie, księżniczko – odpowiedziałem.

Podniosłem głowę, rozciągając usta w złowieszczym uśmiechu. Wzdrygnął się na widok mojej twarzy. Nie musiałem pytać, żeby wiedzieć dlaczego. Widywałem już nieraz swoje odbicie, gdy ogarniała mnie wściekłość, lecz nigdy wcześniej nie pozwoliłem się zatopić furii.

- Widzę, żeś wciąż pewny siebie – odrzekł po chwili, starając się zamaskować strach. – Może jak upuszczę ci krwi, będziesz śpiewał inaczej.

- Zrań mnie – poleciłem. – O ile potrafisz. Tylko pamiętaj, że kiedy pękną te kajdany, nie skręcę ci tak po prostu karku.

Uśmiechnął się, lecz gest ten uczynił nad wyraz wątpliwie. Odwrócił się do tyłu, zerkając w kierunku kobiety pilnującej przejścia. Bez wątpienia strzegła Sabiana, chociaż przy moim uwolnieniu nic by nie wskórała. Mogłaby jedynie próbować ucieczki, ale i na to bym jej nie pozwolił, mordując niczym bezpańskiego kundla. Bez chwały, sławy i honorów, na jakie liczyli wojownicy tacy jak ona. Wielcy kapłani przeklętego bóstwa, jakiego kadencja z wolna dobiegała końca.

Jeśli nie dziś to wkrótce sprawię, że Iskra swymi boskimi stopami stąpać będzie w kałużach krwi zalewających jej największą, rzekomo najczystszą świątynię. Ciekaw byłem swoją drogą, jakim cudem cudowna bogini wszechistnienia, iskra żywotności postrzegała działania swoich najwyższych kapłanów za dozwolone. Z drugiej strony jej kompletny brak reakcji stanowił odpowiedź. Miała ich w dupie lub w ogóle nie istniała, stanowiąc mit wymyślony przez pierwszych starożytnych. Być może nawet Quintoyc wymyślili ją, aby zapewnić sobie ochronę.

- Będziesz śpiewał inaczej, kiedy skąpię się w twojej krwi – odrzekł, podchodząc bliżej. 

Szarpnąłem lekko i chociaż łańcuchy nie puściły, Sabian odskoczył z piskiem kilkuletniej dziewczynki.

- Panie?

- Nic mi nie jest. – Uniósł rękę, nakazując kobiecie zostać na swoim miejscu. Zerknąłem ponownie w jej kierunku. Tym razem rozpoznałem strażniczkę Sabiana. Bezimienna białogłowa oddelegowana jako eskorta dla mnie i Tiris. – Te kajdany nie puszczą, wielkoludzie. To specjalny stop metalu stworzony z najtrwalszych kruszców wszechświata.

- Nie przypominam sobie, żebyś podebrał mi którąkolwiek z kości – odparłem zaczepnie, spoglądając na Sabiana. Skinąwszy głową na niewiastę trwającą przed celą, dodałem: - Za to przypominam sobie ciebie, eskorto. Tobie też nie skręcę karku, tylko oderwę ci pierdoloną głowę od reszty mięcha, które nazywasz ciałem.

- Wygadany jesteś – warknął Sabian. Następnie zacisnął pięść i uderzył nią w górną partię mojego brzucha, tuż pod żebrami. Nie drgnąłem, on za to się skrzywił. Wyszczerzyłem ostre niczym brzytwa zęby w krwiożerczym uśmiechu, delektując się reakcją obojga. – To senterux, a ty niedługo nie będziesz taki pewny siebie.

- To czy zabiję cię szybko, zależy od twojej kolejnej odpowiedzi – zacząłem. – Gdzie jest Megan?

- Megan? – zapytał, unosząc brwi. – Naprawdę zależy ci na tej... dziewce?

- Gadaj, gdzie moja Tiris!

- Zajęta – odrzekł, wyginając usta w drwiącym uśmieszku.

W mojej głowie powstały setki scenariuszy ukazujących, co jej zrobili i do czego zmusili. Powstrzymałem całą siłą woli skrzywienie się, kiedy przez myśl przeszedł pomysł, że Sabian położył na mojej Tis swoje brudne łapska.

- Czym?

- Mną – zadrwił. Ponownie szarpnąłem, tym razem nieporównywalnie mocniej, przez co niemal go dosięgłem. Niemal, gdyż wciąż zabrakło kilku istotnych centymetrów. Chociaż może gdyby przerażony nie odskoczył, miałbym szansę przynajmniej zamroczyć go uderzeniem z głowy. – No, no, olbrzymie. Opanuj się, bo nie będzie zabawy.

- Będzie – zapewniłem mrocznie. – Zabawię się z tobą i nie pozwolę ci szybko odetchnąć.

- Nie pierdol, Urtaro – wycedził wyraźnie rozzłoszczony. – Lepiej spójrz na siebie. Wielki, pierdolony Toris. Zdobywca. Pytam się, kurwa, czego? Nic nie zdobyłeś.

- Myśl i mów, co chcesz, póki możesz.

- I co ty mi niby zrobisz? – zadrwił. – Ledwie stoisz. Spójrz na siebie, żałosna istotko. – Podszedł o niewielki krok. – Powiem ci coś. Zdradzę sekret. Jak już skończę się z tobą zabawiać, pokażę twoje martwe, gnijące truchło wszystkim na znak nowej ery. Czas na moje rządy.

- Rządy gnoja, który nie potrafi zawalczyć o władzę uczciwie? – zapytałem. – Myślisz, że ktokolwiek cię poprze? Że ktokolwiek stanie po twojej stronie? Nawet twój ojciec się ciebie wstydził i jak widać słusznie.

- Milcz! – wrzasnął, doskakując do mnie. Zamachnął się ręką, ale wykorzystałem szansę i przywaliłem mu głową. Mimo że ból rozsadzał moją czaszkę, nie odczułem powalenia na ziemię tej gnidy. Dźwignął się po dłuższej chwili zakrwawiony ze złamanym nosem i przy pomocy bezimiennej kobiety, która dla mnie już była martwa. Dłonie przyciskał do miejsca, skąd krwawił, przesłaniając znaczną część twarzy. – Ciesz się, ciesz. Zaraz zobaczymy, komu ostatniemu będzie do śmiechu. Godencco!

Nie przestawałem szczerzyć zębów. Jeśli usiłował mnie wystraszyć, to mu, kurwa, nie szło. Jakąkolwiek reakcję wywołałby wprowadzając Megan i skupiając tortury na niej. Po cichu liczyłem, że przywołany Godencco nie tachał tutaj właśnie poobijanej oraz zmaltretowanej kobiety. Wtedy na pewno nie powstrzymałyby mnie przed zemstą żadne kajdany. Nie miałoby znaczenia czy wykonano by je z senteruxu, asardangu bądź jakiegokolwiek innego pierdolonego materiału.

Po chwili moim oczom ukazał się wspomniany Godencco. Mężczyzna nieznacznie wyższy od Sabiana, a także mocniej umięśniony. Twarz miał podłużną, przyozdobioną częściowo bliznami po poparzeniach. Przyglądał mi się czarnymi oczami spod zaczesanej na bok szafranowej grzywki. Spod niej również wystawały zagojone pozostałości po poparzeniach.

- Twój brat bliźniak? – zadrwiłem.

- Wkrótce się przekonasz, że chciałbyś mieć do czynienia ze mną lub moim bliźniakiem. – Sabian był nadzwyczajnie pewny siebie. – A tymczasem życzę wam miłej zabawy, panowie.

Odwrócił się i ruszył przed siebie w kierunku wyjścia. Godencco wszedł już do środka celi, gdzie siedziałem skuty oraz obezwładniony. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, co oznaczało, że najpewniej wyzbył się jakiegokolwiek sumienia czy poczucia godności. Zaczekał jednak, aż Sabian podejdzie i szepnie mu coś na ucho. Nie słyszałem ani słowa, jednak liczyłem, że nie zostawia mnie tutaj z oprawcą, żeby udać się dręczyć bezbronną Tiris. Musiałem szybko wykombinować sposób na wydostanie się, odnalezienie mojej kobiety i rozpierdolenie wszystkiego na Quintarze w pył, żeby nie pozostał tutaj kamień na kamieniu.

- Nie masz nawet jaj, żeby samemu mnie wykończyć? – rzuciłem w przestrzeń za Sabianem. 

Liczyłem, że sprowokuję tego durnia. Zerknął na mnie ponad ramieniem, przeniósł wzrok na bezimienną strażniczkę, która o dziwo tkwiła nadal przy wejściu wewnątrz lochu, a następnie odpowiedział:

- Przykro mi, ale preferuję inne zabawy.

- Na przykład podwijanie ogona w ucieczce i kulenie się ze strachu przede mną pod ścianą?

- Na przykład zabawianie się z naszą drogą przyjaciółką - rzucił w responsie. - Zapewniam, że właśnie na mnie czeka, ale jeśli bardzo tego pragniesz, mogę pozdrowić od ciebie Megan.

Szarpnąłem, nie kontrolując gniewu. Zamierzałem zabawić się z uczuciami Sabiana, podczas gdy to on dzierżył w dłoniach największą broń, mogąc tym samym zgładzić mnie w każdym momencie. Nie kontrolowałem nawet wykrzykiwanych za nim słów, rzucając w plecy odchodzącego mężczyzny najgorszymi znanymi galaktyce obelgami oraz groźbami. Dopiero po chwili zorientowałem się, że w ogóle wrzeszczę, próbując go sięgnąć słowami.

- Nie wierzgaj się – polecił Godencco, podchodząc bliżej. – Zabawimy się teraz trochę.

Skinął głową na stojącą w ciszy kapłankę, która ruszyła się z miejsca i podeszła do najbliżej stojącej pochodni. Chwyciła ją w dłoń, po czym podeszła do kolejnej i odpaliła jedną od drugiej. Świeżo zapaloną pochodnię przyniosła, wręczając ją Godencco, który przejął przedmiot, wyraźnie zachwycając się płonącym żywo ogniem. Dostrzegłem w jego oczach chorą fascynację żywiołem, który odebrał mu połowę twarzy.

- Podpalisz mnie? – zapytałem. Nic innego nie przychodziło mi do głowy.

- Ledwie przypiekę. – Pokręcił głową, po czym palcami wolnej ręki pstryknął, a niewielki płomyk przeskoczył z pochodni prosto na jego palce, jakby właśnie nimi go stworzył. – Powiedziałbym, że mnie zaboli bardziej, ale nie lubię kłamać.

Nie pisnąłem, kiedy niewielki ognik przekształcił się w wycelowany w mój brzuch płomień. Musnął moją grubą skórę, jakby usiłował przeciąć mnie w pół, niestety bezskutecznie. I chociaż nie pozostawił on śladu na moim ciele, czułem nieprzyjemne, a nawet odrobinę bolesne łaskotanie. Witaj, stary przyjacielu, westchnąłem w myślach, zdając sobie sprawę, że prędzej czy później dawny ból powróci. W końcu nawet kropla wody potrafiła wydrążyć jaskinię w skale, zatem regularne podpalanie mnie z dużym prawdopodobieństwem miało przynieść efekty. 

Zacisnąłem szczęki, przypominając sobie słowa Tiris. Bała się ognia. Bała się o mnie. Bała się, że ogień przysporzy mi cierpienia oraz bólu, chociaż nie zdawała sobie sprawy, że ten drugi to mój wierny towarzysz. Mimo to bała się od początku, nawet nie wiedząc jeszcze o zdolnościach najwyżej sytuowanych kapłanów Iskry. Podskórnie przeczuwała pułapkę, a ja naiwny nie tylko dałem się w nią wciągnąć, ale również nie ocaliłem mojej kobiety. Żywiłem tylko cichą nadzieję, że chociaż Vurtia zdołała ocaleć, zabierając ze sobą nasze udręczenie, Claudię. 

Smród spalonej skóry dodarł moich nozdrzy. I choć czułem promieniujące pieczenie, nie jęknąłem. Zacisnąłem szczęki mocniej, powstrzymując wszelkie dźwięki w krtani. Byłem Toris i żadna siła w galaktyce tego, kurwa, nie zmieni. Składając sobie przyrzeczenie znalezienia wyjścia z sytuacji, usłyszałem kapnięcie, a za nim kolejne. Nie myliłem się, a wzmożony i skondensowany atak przerwał ciągłość mojej skóry, chociaż pancerz nadal prezentował się w nienaruszony sposób. Jednak z rany ciągnącej się po prawej stronie brzucha skapywała strużką krew, zwiększając błękitną kałużę u moich stóp. Przeklęty Sabian. 

     * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Nie bądźcie źli na mnie... 
Niestety Urtaro musi trochę pocierpieć. 
Mam nadzieję, że mimo wszystko rozdział przypadł Wam do gustu. 

Dajcie znać w komentarzach, co sądzicie :) 
Czekam na Wasze opinie z niecierpliwością... Jesteście cudowni i nie zapominajcie o tym 
❤️

Continue Reading

You'll Also Like

31.3K 3.3K 31
Wysoka, chuda klacz z wypłowiałą sierścią. Krzywe, podpalane nogi i nudna codzienność. Skoki przez przeszkody z niedoświadczonymi dziećmi...Jednak pe...
17K 2.5K 88
Magia i klątwy są tylko reliktami przeszłości! Tak uważał każdy szanujący się Agwyńczyk. Młody rycerz Orion herbu Niedźwiedź współdzielił ten pogląd...
164K 9.2K 37
Melania Tchórznicka od zawsze była skryta i nieśmiała. Za bardzo. Jej matka powtarzała to za każdym razem, kiedy dziewczyna unikała jak ognia różnych...
46.6K 12.3K 33
Parker jest rozpieszczonym synem bogaczy, nastawionym na dobrą zabawę i brak jakichkolwiek zobowiązań. Podczas urlopu znajduje na plaży zakorkowaną b...