43. CLAUDIA

439 49 93
                                    

Jeśli kakensarcka Vurtia nie była przyjaciółką, to nie miałam bladego pojęcia, kim innym mogłaby być. Myśląc w ten sposób, sama do siebie poczułam obrzydzenie. Z jednej strony moje twarde postanowienie, aby mimo wszystko trzymać jednak na dystans istoty pozaziemskiego pochodzenia, przepadło niczym kamień w wodę. Oni zabili moją rodzinę, ale chociaż powtarzałam sobie to codziennie ani Urtaro, ani tym bardziej Vurtia nie byli w żadnym stopniu winni ich śmierci. Owszem, zarówno rodzice oraz moje rodzeństwo zginęło w skutek działań wojennych, ale to mogło zdarzyć się podczas każdej innej wojny.

Tymczasem Vurtia naprawdę przy mnie była. Trwała i pocieszała, głośno stwierdzając, że nigdzie się nie wybiera, chociaż ja powiedziałam jej same bolesne oraz przykre rzeczy. Pomimo iż cały czas określałam ją mianem największej ziemskiej obelgi. I choć Vurtia faktycznie należała do grona kakensarków, z ciężkim sercem stwierdzałam, że niesłusznie. Obejmowała mnie, czule głaszcząc jak to miało miejsce podczas uspokajania małego, zranionego dziecka, zaś ja czułam coraz większą wdzięczność. Wdzięczność oraz sympatię.

- Lepiej? – zapytała cicho, jednak dźwięk ten zdawał się brutalnie rozdzierać ciszę. Z daleka dobiegały do nas odgłosy quintarskiego miasta, ale w tym miejscu wszystko zdawało się płynąć inaczej. Skinęłam głową, pociągając nosem i przecierając nadgarstkiem oczy. Nie wątpiłam, że podobnie jak cała twarz były mocno zaczerwienione. – Musimy się stąd ewakuować. Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek nas szukał, ale fakt, że uzbrojeni kapłani nie przebiegają ulicą, niczego nie oznacza. Możemy być ścigane po cichu i schwytane niczym zwykli przestępcy.

- Cholera – szepnęłam, kiedy dotarł do mnie sens jej słów. Mogliśmy mieć mocno przechlapane. Zerknęłam w kierunku przejścia, którym opuściłyśmy budynek z apartamentowcem. Nie wchodziłyśmy tędy, a przebiegając klatką schodową nie mijałyśmy żadnej recepcji, jak miało to miejsce wkraczając do budynku jego głównym wejściem. – Może lepiej poczekać, aż się ściemni.

- Tkwienie w miejscu jest równie niebezpieczne, co próba ucieczki – stwierdziła.

- Zwłaszcza że ja nie umiem walczyć. – Wskazałam na nią wymownie. – Jestem daremna, bezużyteczna i wkurzająca.

- Jesteś moją karmą – powiedziała, rozlewając słowami ciepło w moim wnętrzu. Posłałam Vurtii przepełnione smutkiem spojrzenie. – Jakoś damy radę. Grunt to dostać się do hangaru. Nie jest nasz, ale wtedy może łatwiej skontaktujemy się z Deisano i sprowadzimy wsparcie.

- A co z Meg? I z Urtaro?

- Nie mam pojęcia – przyznała smutno. – Urtaro prosił, żebym zachowała maksymalną czujność. Przeczuwał, że stanie się coś złego.

- Meg też – zauważyłam, choć mimo twierdzącego tonu głosu, bardziej pytałam kobietę o potwierdzenie moich przypuszczeń. Skinęła głową, co zupełnie wystarczało. Pokiwałam swoją, rozważając możliwe opcje. – Jest już dosyć późno. Może uda nam się przemknąć między budynkami. To raczej boczne ulice, więc istnieje jakaś szansa, że nie wpadniemy jak śliwki w kompot.

- Co to kompod?

- Kompot – poprawiłam, przewracając oczami. Ze wszystkich możliwych pytań, ona pytała akurat o przetwory spożywcze. – To taki napój gotowany na bazie owoców i wody. I cukru.

- Biedne śliwki – stwierdziła głosem wskazującym, że nie postrzegamy tej nazwy w dokładnie ten sam sposób. 

Wolałam jednak nie roztrząsać problemów natury gastronomicznej, kiedy prawdopodobnie psychopatyczny władca planety dybał na nasze życie.

- Biedne to będziemy zaraz my – zauważyłam. Ponieważ wstałam znacznie wcześniej, podpierałam się teraz o ścianę, wyglądając za jej róg. Musiałam ocenić ryzyko. Jednak wraz ze zmierzchem zmniejszyła się intensywność ruchu na ulicach. Żywiłam nadzieję, że żadna z pojedynczych osób kroczących drogą w tę czy tamtą stronę nie jest tą, która przebije nam serca, rozłupując czaszki. – Musimy iść. Spuść głowę, spróbuj jakoś się zasłonić włosami.

Sięgając Gwiazd. Megan. TOM I [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now