-Rozdział 8-

446 40 1
                                    

— Może tym razem zabierzesz Stanleya i Pioruna? Dawno nie byli na spacerze — zaproponowała pani Chesterfield, wskazując dłonią na klatkę z dwoma owczarkami niemieckimi. Z tego co się od niej dowiedziałam, jeden miał siedem, a drugi osiem lat. Aż dziwne, że nikt nie chciał adoptować tak pięknych psiaków.

— Jasne. Wyglądają na niegroźne — zaśmiałam się.

— To jedne z najmilszych żyjątek, jakie spotkałam, poważnie. Zobaczysz, jak będą chodzić przy twoich nogach, byś tylko cały czas je głaskała.

Upiła łyk mocnej herbaty.

— Chcesz się napić, skarbie? W czajniku zostało mi jeszcze trochę gotowanej wody.

— Nie, dziękuję —odparłam.

— Zawsze odmawiasz herbaty — zauważyła. — Nie lubisz jej?

— Rano jakoś mi nie smakuje — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Było to dziwne, ale z rana dużo rzeczy ciężko było mi przełknąć. Dlatego jadłam dopiero wtedy, gdy po porannej przechadzce wracałam do domu lub sklepu.

— Skoro tak... Ale z pustym żołądkiem tym razem cię nie puszczę — powiedziała i wyciągnęła z kieszeni foliową torebkę, w której znajdowało się coś jakby chipsy. Wręczyła mi ją. — To z jabłek — wyjaśniła z uśmiechem. — Sama suszyłam. Moja córka ich nie lubi, ale tobie może zasmakują.

— Na pewno tak będzie, dziękuję. — Odwzajemniłam uśmiech.

Schowałam chipsy jabłkowe do kieszeni cienkiej koszuli w czerwono-białą kratę, a w tym czasie staruszka otworzyła klatkę z owczarkami niemieckimi. Przypięła smycz Piorunowi, a ja Stanleyowi, po czym chwyciłam je obie i wyszłam z psami na zewnątrz. Tym razem zdecydowałam się na trasę inną niż poprzednim razem. Przy końcu żwirowej dróżki prowadzącej do schroniska skręciłam w prawo. Przed moimi oczami rozciągały się drzewa liściaste, a już po chwili przechodziłam przez las, więc drzewa otaczały mnie z obu stron.

— I co chłopaki, jak podoba wam się las? — spytałam Stanleya i Pioruna. Psy wyglądały na zadowolone, bo rozglądały się po zielonej przestrzeni, cały czas machając ogonami. W dodatku pani Chesterfield się nie myliła — bez przerwy obijały mi się o nogi, wtulając swoje uśmiechnięte pyszczki w moją skórę. Pieszczochy, cały czas chciały być głaskane.

Kiedy drzewa się skończyły, a połacie lasu zniknęły nam z oczu, znaleźliśmy się miedzy polem a pastwiskiem. Na nim zawsze stado krów ochoczo skubało trawę, szukając jak najlepszych i najbardziej zielonych kęp. Teraz jednak było bardzo wcześnie, a ich właściciel nie zdążył ich jeszcze wyprowadzić. Pastwisko zatem zionęło pustką, tak samo zresztą jak i całe to otoczenie. Spojrzałam na pole. Złote kłosy poruszały się wskutek lekkiego zefirku oraz pięły się wysoko, chcąc dosięgnąć nieba. Mogłabym zostać w tym miejscu na zawsze — na tej dróżce, otoczona naturą i szczęśliwymi psami, czując samotność, ale tę, która była mile widziana.

Czasem potrzebowałam ucieczki od ludzi. Chciałam zapomnieć, że sama jestem jednym z nich. Wolałam udawać, że moje życie składa się właśnie z tego — z tych pól, lasów, pastwisk, zwierząt, a ja jestem czymś podobnym do tego wszystkiego, nie wywyższającym się rozumem czy nieśmiertelną duszą. Zapomnieć, że to człowiek jest tym, który góruje nad resztą stworzeń. Wyobrażałam sobie czasem, że jestem wiatrem. Wtedy biegałam po mieście czy łące, skacząc i przemykając wśród budynków i drzew, jakbym była jedynie niewidzialnym powiewem, którego nikt nie zobaczy, ale poczuje jego obecność.

Tym razem położyłam się na trawie na pastwisku, a psy razem ze mną, i przymknęłam powieki. Schrupałam kilka chipsów jabłkowych, które okazały się przepyszne. Spróbowałam wyobrazić sobie, że jestem ziemią, tą, która pomaga ludziom żyć, wydając plony, ale w zamian wszyscy ją depczą, nie przejmując się jej losem. I tak leżałam, aż na dobre wzeszło słońce, aż prawie zasnęłam i aż psy szczekaniem powiadomiły mnie, że gospodarz przyprowadził już swoje krowy, by mogły się najeść. Pierwszy raz od dawna nie widziałam, jak wschodzi słońce, i poczułam uścisk w klatce piersiowej. Uścisk smutku i rozczarowania.

Kiedy wschodzi słońceDonde viven las historias. Descúbrelo ahora