-Rozdział 2-

666 37 8
                                    

Słońce zaczęło wyłaniać się zza widnokręgu, gdy szłam środkiem pustej Hempstead Road. Zdjęłam sandałki, by poczuć pod stopami jeszcze chłodną, gładką powierzchnię asfaltu. Przymknęłam powieki. Czwarta trzydzieści osiem. O tej porze po drodze rzadko poruszały się jakiekolwiek pojazdy, zwłaszcza w tak cichej okolicy jak ta. Minęłam rodzinny sklep, w którym oprócz artykułów spożywczych mieliśmy prasę, zabawki, kosmetyki — do wyboru, do koloru. Lubiłam, kiedy przychodzili do nas rodzice z dziećmi, patrzyłam wtedy na rozradowane miny maluchów, gdy te otrzymały małą zabawkę czy lizaka ze stojaka na ladzie. Nawet najdrobniejsza rzecz je cieszyła. Spojrzałam na połacie nieba, które robiło się coraz to jaśniejsze; światłość wygrywała z ciemnością. Z przyjemnością oglądałam ten triumf każdego ranka. Zerknęłam na zegarek. Czwarta czterdzieści cztery. Wielka pomarańczowo-żółta kula już na dobre oświetliła okolicę. Teraz rzucała blask na domy pokryte sidingiem, a promienie odbijały się od ich grubych szyb.

Skręciłam w prawo. Asfalt się skończył, więc teraz szłam po piaszczystej dróżce. Założyłam sandałki, bo inaczej małe kamyczki wbijałyby mi się w skórę. Z tego miejsca coraz mocniej dobiegało mnie głośne ujadanie i szczekanie psów ze schroniska. Zawsze chodziłam do niego o poranku, zazwyczaj bardzo wczesnym. Wtedy czułam, jakby oprócz mnie i zwierząt nie było nikogo na świecie. Lubiłam to uczucie. Staruszka, która prowadziła schronisko, zawsze wstawała wcześnie, karmiła swoich podopiecznych, a później pozwalała mi wyjść na spacer z którymś z nich. Robienie tego było swego rodzaju wolontariatem, jednak poświęcałam temu na tyle mało czasu w tygodniu, że sama bym tego tak nie nazwała. Właściwie robiłam to także dla własnej przyjemności, bo bezgranicznie kochałam zwierzęta. Tym razem na krótką podróż po okolicy zabrałam Stellę — jamnika o długiej, połyskującej sierści. Po chwili stwierdziłam, że na spacerze może czuć się samotna, więc zabrałam pieska z sąsiedniej klatki, sympatycznego kundelka o imieniu Goofy.

— Myślę, że za pół godziny będziemy z powrotem — oznajmiłam pani Chesterfield, stojąc przy drzwiach wyjściowych. Dwie smycze, różową i zieloną, zaplątałam sobie wokół nadgarstka.

Kobieta zaśmiała się cicho.

— Zawsze tak mówisz, kochanie, a potem wracasz po godzinie lub dwóch.

Zarumieniłam się. Nie lubiłam kłamać, po prostu spacery z psami często mi się przeciągały. Nie moja wina, że nie miałam serca, by oddawać je z powrotem do schroniska, gdy na otwartej przestrzeni były takie wolne i szczęśliwe. I mogły siusiać tam, gdzie chciały.

— Przepraszam — mruknęłam, pocierając ramię.

— Och, nie przepraszaj, kochanie. Wiem, że uwielbiasz te psiaki. Inne zwierzęta zresztą też. Możesz wyprowadzać je, kiedy tylko zechcesz, i jak długo chcesz. Tylko mam jedno pytanie.

— Słucham uważnie.

— Czy jak spacerujesz z nimi tak długo, nie wariują? Pewnie jest ci ciężko je utrzymać.

— Te słodkie stworzonka? Skądże. Są grzeczne niczym aniołki. — Pogłaskałam Stellę po głowie. Goofy spojrzał na mnie z zazdrością wypisaną na pyszczku, więc podrapałam go za uchem, uśmiechając się przy tym.

— Skoro tak mówisz. Chcesz się czegoś napić? Przed chwilą zaparzyłam herbatę.

— Nie, dziękuję.

— Jadasz w ogóle śniadanie? — Przyjrzała mi się, zwężając powieki. Zachowywała się zupełnie tak, jakbym była jej własną wnuczką. Zawsze. Uważałam to za niezwykle miłe. — Przychodzisz tutaj tak wcześnie, w dodatku jesteś strasznie chuda...

— Nie jestem chuda — odparłam. Taka była prawda. — Co najwyżej szczupła.

— Och, nie czepiajmy się szczegółów. Tak czy owak mogłabyś trochę przybrać na wadze, kochana.

Kiedy wschodzi słońceWhere stories live. Discover now