Children of War

349 8 4
                                    

Rebelia świętowała wielkie zwycięstwo. Gwiazda Śmierci została zniszczona, a wielki moff Tarkin zginął wraz z nią. To był dzień, który wlał nadzieję w serca miliardów istot z całej Galaktyki. Nadzieję na to, że Imperium można pokonać. Że nie trzeba godzić się na ich tyranię. Że nie wszystko jest stracone.

Z samego ataku wróciło niewielu. Jednak ci co przetrwali w przyszłości mieli stać się wielkimi bohaterami sojuszu, genialnymi generałami i przywódcami, którzy inspirowali miliony. Luke Skywalker, Wedge Antilles, Han Solo... były to nazwiska, które w historii Galaktyki zapiszą się złotą czcionką.

Rebelianci świętowali, wylewając za kołnierz kolejne litry bimbru silnikowego i tańcząc do upadłego. Był jednak ktoś kto nie dbał o to wszystko. Stała między nielicznymi ocalałymi statkami, uparcie wpatrując się w niebo. Łzy stopniowo przysłaniały jej obraz przed oczami, aż czerń kosmosu stała się tylko rozmazaną plamą. Jej ciało już wiedziało, choć umysł nie chciał przyswoić tej przerażającej myśli. Trzęsła się jak w febrze.

- Jiya?

Wiedziała, że zna ten głos, ale nie potrafiła przyporządkować go do twarzy. Przez moment wydawało jej się, że słyszy Casca. Nie. To nie mógł być Casco. Jego już nie ma.

- Jiya, to ty?

Nie. Wiedziała, że już nigdy nie będzie sobą, choć nie do końca przyswajała myśl dlaczego tak jest. Potrafiła jedynie stać i wpatrywać się w niebo, modląc o cud.

Nagle poczuła jak czyjeś ramiona obejmują jej trzęsące się ciało. Poddała się temu dotykowi, opierając czoło o jego klatkę piersiową. Pachniał olejem silnikowym, bimbrem i meilooranami. Przymknęła piwne oczy, chowając twarz w połach jego kurtki.

- Nie wrócili - wydusiła te słowa głosem tak zachrypniętym jakby nie robiła nic poza krzykiem przez ostatnie kilka godzin.

- Wiem, wiem - pogładził ją po plecach, rozgarniając jej różowe włosy.

Wtedy wszystkie jej hamulce puściły. Gdyby jej nie trzymał, niechybnie upadła by na ziemię. Trzęsła się przeraźliwie, a łzy wodospadami płynęły po jej błękitnej skórze. Jej rodzice nie wrócili. Była sierotą, sama w tej Galaktyce, która nagle wydała jej się wielka i obca.

I choć był to najtragiczniejszy dzień w jej krótkim trzynastoletnim życiu, dał początek czemuś pięknemu. Czemuś, o czym przekonać miała się dopiero po wielu trudnych latach.

***

Hanna City było niesamowicie pięknym miastem ludzi żywo zainteresowanych polityką, humanistów i idealistów. Znajdowały się tu jedne z lepszych uniwersytetów w Galaktyce i to właśnie z tego powodu Jiya Waobi siedziała właśnie na tarasie jednej z kawiarni. Rozpościerał się z niego widok na zatokę pełną niewielkich łódek rybackich. Był to krajobraz iście sielankowy, choć kompletnie inny niż ten, który pragnęłaby obecnie oglądać. Tęskniła za Pantorą, domem, który opuściła niecałe dziesięć lat temu.

Wtedy jako dziewięcioletnia dziewczynka, razem z rodzicami, przystąpili do sojuszu Rebeliantów. Jej tata był pilotem, mama lekarzem, chociaż latać też potrafiła i bardzo lubiła to robić. Po ich śmierci, podczas zniszczenia Gwiazdy Śmierci, osierocona Jiya w pewnym stopniu przejęła obowiązki matki i stała się kimś w rodzaju pielęgniarki. A teraz po tych wszystkich latach, gdy Imperium wreszcie chyliło się ku upadkowi, udało jej się dostać na studia na medycynę. Wiedziała jednak, że najlepsze uczelnie medyczne znajdują się na jej rodzinnej Pantorze i planowała się przenieść tam najszybciej jak to będzie możliwe. Na razie jednak wciąż pozostawała ona w rękach Imperium i nic nie zapowiadało szybkich zmian w tej materii. Były istotniejsze cele niż niewielki księżyc z Zewnętrznych Rubieży.

Shades of war - STAR WARS ONE SHOTSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz