Rozdział IV

485 44 13
                                    

Dean od samego rana biegał po całym oddziale w poszukiwaniu różnych przedmiotów, niestety nie szło mu za dobrze. Postanowił, więc zajrzeć do Bobbego, może ten dałby mu coś żelaznego. Podszedł do drzwi od pomieszczenia, w którym często przesiaduje starszy mężczyzna i zapukał, kiedy nie usłyszał nawoływanie Singera, obejrzał się dookoła i dopiero złapał za klamkę. Na jego nieszczęście, było zamknięte. Zirytowany poszedł do pomieszczenia głównego, nazywanego przez wszystkich salonem i spojrzał na zegarek 7:55, konserwator powinien zjawić się za 5 minut, oparł się o ścianę na przeciwko wejścia dla personelu i czekał.

Castiel wszedł do budynku, odwiesił swój brązowy płaszcz na wieszak, przyłożył swoją kartę do czytnika i ledwie przekroczył próg, a już ktoś na niego wpadł.

— Och, um hej? — przywitał się nie pewnie blondyn.

— Witaj, Dean tak? — zapytał, chcąc się upewnić i spróbować nawiązać z chłopakiem jakikolwiek kontakt.

— Tak. — odpowiedział patrząc mu w oczy jak zaczarowany, pierwszy raz widział taki odcień niebieskiego, czuł się jakby spoglądały prosto w jego duszę, chcąc wyciągnąć z niej coś dobrego.

— Jak twoja ręka? — zapytał Castiel, widząc, że chłopak odpływa gdzieś w swoich myślach.

— Ręką? — zdziwił się Dean, spojrzał najpierw na lewą, a później prawą dłoń i dopiero wtedy przypomniał sobie o wczorajszym incydencie. — Aaaa ręka, wszystko okay. Czy wszyscy w twojej rodzinie mają tak niebieskie oczy? — zmienił temat, jakby takie rozmowy były dla niego całkowicie naturalne.

Castiel uśmiechnął się. — Nie jestem pewien, nigdy nie pozanałem moich rodziców. — był już przyzwyczajony do tego typu rozmów. Po jakimś czasie pogodził się ze złymi wspomnieniami.

— Och, ja za moim bardzo tęsknie, a zwłaszcza za mamą...— powiedział, zwieszając głowę. Pamiętaj, Dean musisz uważać nigdy nie wiadomo, kto lub co może stanąć na twojej drodze. Usłyszał w głowie słowa ojca, czy to było ostrzeżenia, może powiedział za dużo.

Mężczyzna o niebieskich oczach przyjrzał się chłopakowi, niby patrzył na swoje buty, jakby smutny, ale zamyślony. Chciałby wiedzieć, co w tym momencie działo się w jego głowie. — Chciałbyś o niej porozmawiać? — zapytał łagodnie.

Dean ocknął się, spojrzał na niego z urażoną miną, podszedł krok bliżej, przez co dzieliło ich parę centymetrów. — Nie! Skąd mam wiedzieć, czy nie jesteś jednym z nich? Jednym z tych, którzy ją zabili! — warknął.

— Dean. — usłyszał, spokojny kobiecy głos za sobą. Odwrócił się do Charlie, która stała z założonymi na klatce piersiowej rękoma. — Jakiś problem?

Chłopak zmierzył ją wzrokiem i z powrotem, wrócił na miejsce pod ścianą. — Skąd? Czekam sobie na Bobbego.

— Tak? A to ciekawe, bo minął was dobre 2 minuty temu. — powiedziała, sprawdzając godzinę na zegarku dla wiarygodności. Dean jeszcze raz przyjrzał się Castielowi i mruknął. — I tak dowiem się kim lub czym jesteś. — i poszedł.

Charlie pokręcił głową, podeszła do bruneta i położyła rękę na jego ramieniu. — I tak dobrze ci poszło, jak na pierwsze minuty twojej pracy w tym miejscu. Tutaj jest jak w dżungli, trzeba się trochę po męczyć z tymi wszystkim tygrysami, żeby zyskać ich szacunek. — zaśmiała się.

— Czyli nie zawaliłem sprawy do końca?

Charlie wzruszyła ramionami z uśmiechem i machnęła ręką. — Tutaj, nigdy tego nie wiadomo. Chodź, pomożesz mi ustawić krzesła w sali, później zrobimy spotkanie i zrobimy zapoznanie.


Dean siedział na starym drewnianym krześle z Bobbym od kilku minut, starał się namówić go, aby ten dał mu coś zrobionego z żelaza.

— Dean, powiedziałem nie. — powtórzył po raz kolejny tonem nie z noszącym sprzeciwu.

— Ale, Bobby.

— Nie ma „ale”, nie to nie i koniec kropka, a teraz spadaj stąd i daj mi pracować, dzieciaku. — wstał ze swojego miejsca i otworzył chłopakowi drzwi.

Dean podniósł się z rezygnacją, jednak przystanął w drzwiach, mając strzępki nadzieji, że mężczyzna zlituje się nad nim. — Może masz jakąś kuleczkę, taką malutką, proszę.

Straszy mężczyzna, poprawił swoją czapkę z daszkiem i przetarł czoło. — Ostatnio jak ci pomogłem to wylądowałem na dywaniku u Chucka, nie ma takiej opcji. No już zmykaj.

Blondyn odwrócił się na pięcie i poszedł w tylko mu znanym kierunku, głupi Chuck, to, że jest Bogiem nie oznacza, że może nimi sterować jak kukiełkami w swoim małym teatrzyku.

— A ty gdzie? — zapytała go Meg, stojąca pod drzwiami do pokoju Claire.

— Gówno cię to obchodzi. — burknął, chciał ją minąć, jednak ta złapała go za ramię.

— Mały łowca nie w humorku? — powiedziała, wyginając usta w tzw. podkówkę.

Dean chwycił ją za nadgarstek i nie puszczając, zabrał jej rękę ze swojego ramienia. — Wiesz, co robię z takimi jak ty? — syknął.

Dziewczyna wyszczerzyła się w cwanym uśmieszku. — No proszę, ktoś tu pokazał pazurki. No dalej, pokaż, co potrafisz.

— Nie no znowu zaczynacie. Dean puść Meg! — krzyknął Gabriel, idąc w ich kierunku. Chłopak nic sobie nie robił ze słów opiekuna i tylko wzmocnił uścisk. Gabriel podszedł do nich i oddzielił dwójkę nastolatków. — Czy wy się kiedyś uspokoicie?

— Sprowokowała mnie! Oni wszyscy to takie same ścierwa!

— Uważaj na słowa, dobrze ci radze. — powiedziała Meg, zbliżając swoją twarz do tej Deana.

— Nie sycz tak, bo plujesz na mnie swoim jadem. — Gabriel przewrócił oczami, złapał Deana jedną ręką, a Meg druga. — Mam was dość, naprawdę. Cisza ma być i idziemy ładnie do sali na zapoznanie się z nowym opiekunem.

Dom ZbłonkańcówWo Geschichten leben. Entdecke jetzt