5.

6K 349 284
                                    

Te kilka dni minęło bez śladu.

Pisałam jedynie z Cecily, która okazała się przesympatyczną dziewczyną, bo reszta moich znajomych postanowiła zacząć mnie ignorować. W sumie to im się nie dziwę. Różnica czasu robi swoje, a bezsensowne rozmowy są po prostu stratą czasu. Mickey chyba faktycznie wziął sobie moją radę do serca, bo nie odezwał się ani słowem. Tak samo jak sąsiad.

Kilkanaście razy stawałam obok mojego wiecznie otwartego okna, wpatrując się w to od pewnego czasu zamknięte. Nie wiedziałam, dlaczego to robię, po co uparcie sprawdzam telefon w poszukiwaniu bezczelnych wiadomości. Może przyciągała mnie tajemniczość tego kolesia? A może po prostu chciałam się dowiedzieć, co to za śpiewający pawian, który nawet nie chce zdradzić swojego imienia? Jejku, jeśli chciał pozostać incognito, mógł milczeć a nie zaczynać znajomość przez kika.

Ale nadszedł piątek, dzień skrupulatnie zaplanowanej przeze mnie śmierci Lucasa. Oczywiście, nic nie mogło pójść po mojej myśli. Przed przyjściem Cecily postanowiłam się zdrzemnąć. Miałam jeszcze dwie godziny - przecież to kupa czasu! Tylko że niewinna 15-minutowa drzemka zamieniła się w sen zimowy, z którego nowa znajoma musiała mnie osobiście wybudzać. Skończyło się na tym, że Cecily w pośpiechu układała mi włosy, a ja na szybko wykonywałam trochę mocniejszy makijaż niż zwykle. Uwinęłyśmy się dość szybko, ale prawie nie zostało nam czasu na zwyczajną rozmowę, z powodu której chciałyśmy się przecież spotkać.

Kiedy wyszłyśmy z mojego pokoju, Lucas już czekał przed schodami, oparty ramieniem o pobliską ścianę. Musiałam to przyznać - wyglądał świetnie. Zwykły biały T-shirt i czarne schodzone spodnie, do tego ciężkie buty i zmierzwione blond włosy. Pomijając ten pedofilski uśmiech, którym mnie od progu obrzucił.

- Ślicznie wyglądacie, dziewczyny - rzucił na powitanie i uśmiechnął się w stronę Cecily.

- Dzięki Luc - zaśmiała się dziewczyna. - Ale nie podlizuj się już. Tak czy siak możesz zapomnieć o darmowych korkach z matmy.

I tu należy się wyjaśnienie. Pomimo tego, że Lucas powinien skończyć szkołę w tym samym czasie co ja, pisał w sierpniu egzamin poprawkowy. Może jego urok działał na wszystko w najbliższym otoczeniu, ale matematyka wciąż pozostawała obojętna. Cecily natomiast była istnym geniuszem, jak sama się nazwała, i udzielała korepetycji połowie nastoletniej populacji Toronto. Luc miał wielu korepetytorów, ale żaden z nich nie pomógł mu do końca zrozumieć twierdzenia Pitagorasa, wzorów skróconego mnożenia i tych innych pierdół, które ja też z trudem ogarniałam. Cecy w końcu sama zaproponowała mu pomoc, a on, chcąc nie chcąc, musiał na nią przystać, jeśli miał zamiar skończyć szkołę.

- Ależ ja tylko stwierdzam oczywiste fakty - roześmiał się chłopak, udając, że nie rozumie, o co chodzi. - Bez żadnych podtekstów.

- My już tam wiemy swoje - podsumowała Cecily i rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie. Odpowiedziałam tym samym, ale tak serio, to nie miałam pojęcia, o czym ona mówi. - Dobra, już czas. Idź zamelduj się swojej matce, że wychodzisz. Aha, i uprzedź ją, że nie wrócisz przed dwunastą.

Posłusznie poszłam do kuchni i w obecności mamy, Amandy i Eddiego przyrzekłam na swoją godność, rozum i życie swojego kaktusa z parapetu, że nie upiję się, nie będę nic jarać ani ćpać i że wrócę w towarzystwie Lucasa. To ostatnie wywołało w mojej duszy lekki sprzeciw, ale nie dałam po sobie nic poznać. W końcu, czy matki muszą o wszystkim wiedzieć? Gdyby tak było, żaden normalny nastolatek nie wyszedłby z domu.

- Masz osiemnaście lat - zauważyła Cecily. - Dlaczego musisz pytać matkę o zgodę na wyjście?

Westchnęłam. To był dość drażliwy temat.

i was wrong || s.m ✔Where stories live. Discover now