Rozdział 21

32 6 6
                                    

Rano nie było niezręcznie. Nie było też zręcznie. Atmosferę określiłbym jako do bólu normalną.

Kiedy się obudziliśmy, leżeliśmy jeszcze przez jakiś czas w łóżku; ja obok niego, praktycznie wtulony w jego ramię. Dawno nie było mi tak przyjemnie i minęło trochę czasu, odkąd zaznałem takiego stanu — totalnego spokoju i ciepła bijącego od drugiego człowieka.

Nie chciało mi się dzwonić do rodziców, bo było mi tutaj tak cudownie, a oni byli ostoją tego, że moje miejsce znajdowało się w Polsce, a nie w Chicago. Nie chciałem, żeby cokolwiek przypominało mi o tym, że w rzeczywistości ja nie należę tutaj, a do drugiego końca globu. To nie było fair.

Życie generalnie nie było sprawiedliwe. Nieważne, ile bym myślał, nie mogłem pojąć, dlaczego los zdecydował się przeciąć nasze drogi. Czy w ten sposób chciał zaśmiać mi się w twarz? Czy to była karma za podłe zachowanie, jakie dotąd okazywałem?

Nie miałem pojęcia, ale było mi z tego tytułu naprawdę przykro. Najchętniej nigdy bym już nie wstał z tego łóżka, chociaż jego materac był twardy, nie taki, do jakiego byłem przyzwyczajony, to wybrałbym go za każdym razem, aniżeli miękkość własnego, polskiego łóżka. Mógłbym nawet spać na podłodze, na zimnych panelach, jeśli tylko on byłby obok mnie.

— Wstajemy? — spytał i przeciągnął się.

— A musimy?

— W sumie, to nie.

— Dzisiaj bez siłowni?

— Jakoś tak nie byłem w stanie odkleić się rano od łóżka.

Od łóżka czy ode mnie? Nadzieja dalej kwitła we mnie wszystkimi kolorami, nawet jeśli dobrze wiedziałem, że nie mam żadnych szans. Barth idealnie mi to wczoraj uświadomił. W dodatku te bezczelne pytania... czasem mógłbym nauczyć się, jak trzymać buzię na kłódkę, chociaż i tak po części obwiniałem skręta, którego zapaliliśmy.

Postanowiłem nie brać już przy nim więcej narkotyków. Zdecydowanie za bardzo mnie rozluźniały i może na początku wydawało mi się to dobre i fajne, to z czasem zauważyłem, że nie potrzebuję więcej wspomagaczy. Czułem się dosłownie jak u siebie w domu albo może nawet i lepiej, po co więc dokładać jeszcze więcej luzu? I ryzykować popsucie relacji przez moją niewyparzoną gębę.

— Odnośnie wczoraj.... — zaczął, a ja jęknąłem w duchu. — Mam nadzieję, że nie lubisz mnie mniej przez moją... mroczną przeszłość.

Delikatnie zachichotałem na jego określenie; fakt, walenie po kablach było z lekka „mroczne".

— It's okay — zapewniłem go. — Każdy robi jakieś błędy. Ja raz leciałem tydzień na koksie, ale nie mówię tego głośno. Chyba człowiekowi jest wstyd za stany, do których się doprowadził.

— Mi szczególnie — westchnął. — Haj przez podanie dożylnie jest nieporównywalny, ale nie chcę tak skończyć; spać w dzielnicy zombie albo przedawkować, bo ktoś dosypał mi fentanylu do towaru.

— Wy chyba macie zmorę z tym fentanylem, nie? — zagadałem, przypominając sobie to, co czasami widziałem w Internecie.

Liczba osób uzależnionych od fentanylu rozpędziła się niesamowicie. Faktycznie, mieli oni tak zwane „dzielnice zombie", w których ludzie leżeli na haju, niektórzy prawie martwo. Podobno z każdym rokiem liczba hospitalizacji przez fentanyl rośnie i rośnie. Nie chciałem stawiać tam swojej nogi, ale momentami chyba byłoby to nieuniknione.

Wake up, I miss youWo Geschichten leben. Entdecke jetzt