Rozdział 35 Tęskne porywy

151 19 253
                                    

Sarah

Przez dwa miesiące pobytu w ośrodku próbowałam naprawić siebie. Upierdliwe cienie przeszłości deptały mi po piętach, a ja nie mogłam już dłużej od nich uciekać. Terapia wymagała ode mnie cofnięcia się do najtragiczniejszych, mrocznych wydarzeń. Okropnie bałam się projekcji filmu złożonego ze starych wspomnień, które skutecznie wypierałam, by móc dźwigać ciężar codzienności. Zajęcie miejsca pasażera w wehikule czasu było dla mnie nie lada wyzwaniem. Stanęłam twarzą w twarz z całym tabunem demonów, których wcześniejsze podszepty nieustannie siały ziarno niepokoju. Niektóre posiadały imiona, inne zaś były zlepkiem bolesnych doświadczeń. Przyjrzałam się bacznie wędrówce, którą dzielnie przebyłam. Usiłowałam zrozumieć swoje zachowania, by zyskać siłę, nowe umiejętności oraz narzędzia do walki z depresją i stanami lękowymi. Uczyłam się żyć w świecie, gdzie nie muszę już walczyć, a zło nie czyha tuż za rogiem. Po raz pierwszy dałam upust stłamszonym emocjom, które odzwierciedlały drugie dno nagłej śmierci rodziców. Wtedy, gdy doszło do tragedii, nie mogłam sobie przecież na to pozwolić. Przeżyłam na nowo także żałobę po stracie brata, porządkując przy tym towarzyszące mi skrajne uczucia.


Pracowałam nad podbudowaniem pewności siebie, którą Henry niszczył konsekwentnie od wielu lat. Musiałam na nowo pokochać i docenić swoją postać, przestać liczyć na to, że szacunek zyskam dopiero wtedy, gdy przejrzę się w oczach Charliego. Owszem, jego miłość uformowała moją kobiecość, pomogła mi zrozumieć seksualność i pragnienia, pokazała, że jestem ważna, jednak prawda była taka, że po mojej stronie leżało wykonanie największej pracy nad swoim wnętrzem. Wiedziałam, że tylko ta osoba, którą obserwuję w lustrze, może poukładać w mej głowie bałagan i dokonać trwałych zmian. Terapia pomogła mi uznać swoje własne starania i poświęcenia. Przestałam umniejszać to, co zrobiłam dla Johna. Zrozumiałam, że wykorzystałam maksimum zasobów, aby mu pomóc. Leczenie było czasem przeznaczonym tylko dla mnie, a podczas pobytu skupiłam się na starciu z prześladującymi myślami. W końcu to ja i moje potrzeby znalazły się w centrum mojego własnego życia. Podziękowałam tej małej, skrzywdzonej dziewczynie, cichutko łkającej w głębi podświadomości, za to, że wytrzymała małżeństwo z Henrym, szereg kar psychicznych i cielesnych, a także niebotyczną tęsknotę za Charliem. Na podwalinach traum i porażek z przeszłości musiałam wznieść nowy fundament. Jego budowa powinna jednak rozpocząć się od oczyszczenia terenu, wyrzucenia podgniłych kwiatów i pozostawieniu tylko tych, które mają szansę wzrosnąć i stworzyć przepiękny, jedyny w swoim rodzaju ogród.


Przez wiele lat małżeństwa nie czułam się we własnym ciele komfortowo. Mimo że Henry i jego kumple mieli obsesję na punkcie mojej urody i wiedziałam, że działam na ich fantazje niczym niebieska tabletka, to jednak ja sama tego nie dostrzegałam. Wielokrotnie przeglądałam się swemu odbiciu i nie mogłam dojrzeć w nim pięknej, zgrabnej, seksownej, wodzącej facetów za nos kobiety. Zamiast tego widziałam, kukłę, popychadło, kogoś, kto żyje w kłamstwie, kogoś mało autentycznego. Wodząc wzrokiem po zarysie swojej sylwetki, mogłam dojrzeć jedynie postać, która nic nie znaczyła. Ta kobieta, która czasem wydawała mi się obca, była kimś, kogo przez lata skrupulatnie wypruwano z uczuć i poczucia własnej wartości. W swoich oczach byłam nikim, zwykłym nędznikiem, a właściwie powłoką człowieka, którym pragnęłam się stać. Wewnątrz byłam pusta niczym XIX- wieczna złota waza przyozdabiająca fantazyjny salon Collinsa.


Dopiero bliskość i podejście Charlesa zdołały skruszyć w mym sercu lód. Jego głos deklarujący miłość i oddanie był jak aria, która wzniecała sonatę* kwitnącej nadziei. To on zaszczepił we mnie wiarę, pierwiastek kobiecości i przypomniał, czym jest gorliwie zakopywana przeze mnie czułość i delikatność. Udowodnił, że w odpowiednich ramionach mogę odczuwać gamę wszystkich, dotąd nieznanych emocji. Przypomniał mi, kim byłam, zanim wyszłam za mąż i zaprzedałam duszę diabłu. Tylko przy Charliem mogłam prawdziwie czuć. Moje życie było pasmem nieszczęść, niefortunnych zdarzeń, rollercoasterem, spacerem po ruchomych piaskach i niekończącą się insomnią*. Wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak, a nagrodą za wszelkie cierpienia i ból był Charlie. Ten cudowny mężczyzna stał się moją opoką, szansą na rozpoczęcie nowego życia, zwiastunem romantycznej baśni o księżniczce i rycerzu, której puste kartki właśnie miały zostać zapisane. Charles Laurent Verrier był moją wielką miłością, drogowskazem, nadzieją i szczygłem*, śpiewającym obiecującą pieśń jutra.


Golden CageOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz