Rozdział 33 Metronom miłości

138 19 321
                                    

Sarah

Zawiesiłam wzrok w mroku wieczoru. Lunatykowałam spojrzeniem gdzieś pomiędzy cieniami drzew, których czarne korony poruszały się w rytmie naddanym przez wiatr. Usilnie próbowałam zasnąć, lecz moje ciało nie miało tego w planach. Zamiast podjąć próbę wyciszenia, zakleszczyło się w objęciach nielitościwych dreszczy. Nie był to jednak jedyny powód, dla którego nie potrafiłam zmrużyć oczu. Średnio co kilka minut ktoś zaglądał do mojej sali. Klamka z okna wyparowała w magicznych okolicznościach. Wyglądało na to, że atak mojego żałobnego szału sprawił, że podejrzewano mnie o ponowne targnięcie się na swoje życie. Po głowie chodziły mi różne myśli, również te najgorsze, jednak nawet samobójstwo wymagało nieco energii, której nie posiadałam ani krzty. Wieść, jakiej nigdy nie chciałam usłyszeć spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. To, przed czym wciąż uciekałam, dogoniło mnie i zarzuciło na szyję żelazne lasso, które odcinało bezpowrotnie najważniejszą część mojego życia. Poczułam tępy ból wewnątrz głowy, tak jakby trąba jerychońska zadęła mi prosto w ucho. Stanęłam na skraju bezdroża, skąd nikogo nie dochodził dźwięk mojego krzyku. Boleśnie zacisnęłam powieki, chcąc stłumić dochodzący do mnie blask jarzącej się ulicznej lampy, który trącał moje oczy łuną ostrego światła. Nawet ta durna wiązka jasności drażniła moje nerwy i niespokojnie pobudzała zmysły.


 Nawet ta durna wiązka jasności drażniła moje nerwy i niespokojnie pobudzała zmysły

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.


Zrobiłabym wszystko, aby choć przez jedną chwilę nie myśleć o Johnie. Leżałam jak kłoda bez ruchu, czując wciąż naprzemienne drgawki i drętwienie. Przywoływałam w pamięci zielone oczy mojego chłopczyka, w których zawsze potrafiłam dojrzeć promyk nadziei. Te szafirowe tęczówki, które odziedziczył po mamie, dawały mi poczucie, że nie jestem sama i wciąż mam o kogo walczyć. Były moją kotwicą, trzymającą mnie kurczowo pośrodku nurtu życia. Wiedziałam, że od tego momentu nic nie będzie już takie jak przedtem.


Gorzkie łzy spływały leniwie po policzkach, a znajdowały ujście tuż przy płatku ucha, tak jakby szukały przesmyku, aby opuścić głębię mojego ciała. W kompletnej ciszy i samotności przeżywałam najbardziej rozdzierające katharsis podłego życia. Słone krople niczym rzeźbiarze smutku boleśnie drążyły korytarze w mojej skórze. Czułam, jak echo straty wypłukuje kolor z moich ciemnych tęczówek. Jeszcze chwila, a wypłowieją, stracą na zawsze ten błysk pokładów wiary, który wciąż naiwnie podsycałam. Niegdyś wyobrażałam sobie ten fatalny dzień, kiedy John przemieni się w anioła, zamieni się rolami z Cherubinem* i odleci samotnie z ziemskiego padołu, lecz żadna wizja, którą wtedy malowałam w myślach, nawet w połowie nie dorównywała potwornej rzeczywistości. Cierpienie, które przechodziło przeze mnie jak prąd, było nie do zniesienia.


Mój braciszek żył zaledwie 15 lat, ale już przez ten czas stał się prawdziwym superbohaterem. Dzielnie walczył z chorobą przez całe, długie 10 wiosen. Odkąd sięgam pamięcią, John nigdy nie narzekał na swój los, ani nikomu się nie skarżył. Nigdy nie marudził, gdy go bolało i nigdy o nic nas nie prosił. Miałam wrażenie, że nie chciał być dla nas ciężarem. Właściwie nie pamiętał życia poza murami szpitala, a co za tym idzie, nie wiedział, za czym winien tęsknić. Kiedy rodzice jeszcze żyli, zawsze starał się poprawiać im humory, gdzie przecież powinno być na odwrót. Nie lubił, gdy byliśmy nadopiekuńczy i kiedy nad nim kwililiśmy. Uwielbiał się śmiać, żartować i czytać komiksy Marvela, kiedy miał jeszcze na to siłę. To była cecha, która nas łączyła- oboje byliśmy bardzo silni, nie dla siebie, lecz dla swoich najbliższych.


Golden CageWhere stories live. Discover now