XII

89 7 12
                                    

Wrzesień 1998

Dwudziesty czwarty września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku miał zostać odnotowany w kronikach Chicago, jako najbardziej deszczowy dzień od przeszło stu lat. Pięćdziesięciu młodych czarodziejów tkwiło od trzydziestu minut na rozległej polanie otoczonej gęstym lasem. To miejsce miało stać się ich domem na najbliższe kilkanaście miesięcy. Szkolenia aurorskie, prowadzone przez Amerykański Departament Przestrzegania Praw Czarodziejów, znane były z katorżniczego wysiłku, oscylującego na granicy wytrzymałości jego członków. Możliwość uczestnictwa w nich była sporym osiągnięciem w magicznym świecie, zaś ich ukończenie, a tym samym otrzymanie tytułu aurora, dawało niemały prestiż i otwierało wrota prowadzące wprost do magicznej śmietanki towarzyskiej. Bowiem środowisko aurorów było dosyć hermetyczne, zaś coroczne nabory przechodziło zwykle maksymalnie pięciu spośród dziesiątek uczestników.

Do zebranych, w czarnym, sięgającym kostek, skórzanym płaszczu, zmierzał świeżo upieczony Szef Biura Aurorów — Benedict Davids. Bacznie przyglądał się kadetom. Wszyscy, bez wyjątku, byli przemoczeni do suchej nitki, jednak jedna osoba wydawała się być obojętna na przeszywający na wskroś deszcz. Na samym końcu równego rzędu Benedict dostrzegł niewysoką, czarnowłosą dziewczynę, która, mimo kropel zalewających jej twarz, z determinacją wgapiała swoje czarne tęczówki wprost w niego. Nie próbowała się rozgrzać jak pozostali, nie wdawała się w jakiekolwiek dyskusje, izolując się od reszty równolatków.

Zamrugał kilkukrotnie. Młoda kadetka przypominała mu jego dawną miłość z czasów, w których był jeszcze niedojrzałym gówniarzem. Nie doceniał tego uczucia, póki życie postanowiło ich rozdzielić. Kiedy ją stracił, poczuł niewyobrażalną pustkę, którą nijak dało się zapełnić. Szukał jej w każdej wolnej chwili, jednak nigdy nie natrafił na choćby jeden, najmniejszy ślad. Po ukończeniu Ilvermorny przepadła jak kamień w wodę. Żywił ogromne nadzieje, że kobieta gdzieś tam jest i wiedzie szczęśliwe, wolne od trosk życie, którego on jej nie dał. Nie dopuszczał do siebie myśli, że jej mogło dawno nie być, bo świat bez Lydii Ruiz straciłby połowę dobra.

Benedict głośno odchrząknął, sprawiając, że pozostali przerwali swoje rozmowy. Stanęli na baczność gotowi rozpocząć morderczy trening. Wiedział, że większość z nich nie miała bladego pojęcia z jakim wyzwaniem przyjdzie im się mierzyć. Jego zadaniem było ich brutalnie uświadomić, kiedy jeszcze nie było zbyt późno.

— Witam państwa w tak licznym gronie. Ciekawe tylko, na jak długo? — Prychnął kpiarsko. — Po tygodniu szkolenia pierwsi z was zaczną przeklinać siebie za dołączenie do kursu. Nim minie miesiąc, minimum połowa będziecie mnie błagać na kolanach, abym ich odesłał do domu. Mogę się założyć, że w ciągu pierwszego roku większość z was znienawidzi mnie na całe życie.

Do jego uszu dobiegły pierwsze szepty zaniepokojonych czarodziejów. Podejrzewał, że tak będzie. To były jeszcze dzieci, które dopiero co opuściły mury szkoły. Może ukończyły edukację z wybitnymi wynikami, ale lekcję życia miały dopiero przed sobą. On miał jej im jej udzielić w bezwzględny sposób.

— Mówię teraz do każdego z osobna. — Zmierzył kadetów, przyjmując marsową minę. — Jeśli już jesteś przerażony, zrezygnuj. Szkolenie to nic w porównaniu do tego, co dopiero się po nim zacznie. Każdego dnia musisz być bezbłędny, ponieważ nawet najmniejsze potknięcie możesz przypłacić życiem. Jeżeli cię na to nie stać, zrezygnuj. Tutaj nie wybacza się pomyłek i nie daje drugich szans. Praca aurora to ciągłe ryzyko, życie w permanentnym stresie i nieludzki wysiłek. Jeśli nie jesteś gotów na takie poświęcenie, zrezygnuj. Masz teraz ostatnią szansę, aby z własnej woli odejść bez żadnych konsekwencji swoich czynów. Potem to ja będę decydował o losie każdego z osobna. Daję minutę na ostateczną decyzję.

Chicago nigdy nie śpi - Draco MalfoyWhere stories live. Discover now