XV

79 6 9
                                    

Obudził ją głośny wrzask. Dźwięk, mrożący krew w żyłach. Machinalnie napięła stwardniałe mięśnie, a szorstki sznur wbił się boleśnie w posiniaczone ciało. Wykręcono jej ręce i związano je ściśle w okolicy nadgarstków. Podobnie unieruchomiono nogi Charlotte, nakładając na kostki i kolana konopne więzy, zaś usta zaklejono grubą, czarną taśmą. Dziewczyna nie potrafiła wstać z cuchnącego materaca, a co dopiero uciec, czy nawet zawołać po pomoc. Mogła za to patrzeć. Choć była to marna pociecha, to na spółkę z węchem i słuchem, musiało jej wystarczyć.

Przeturlała się na plecy i rozejrzała wokół. Przez niewielkie, zakratowane okno wpadało czerwone światło. Migocząca, neonowa poświata przedzierała się przez mrok, pozwalając na skromny rekonesans. Pomieszczenie było niewielkie. Wysłużone ceglane ściany i łukowaty sufit świadczyły o starym budownictwie. Zaś wszechobecna wilgoć i palący nozdrza odór stęchlizny wskazywały jasno, że zamknięto ją w piwnicy, lecz to dalej nie mówiło czarnowłosej zbyt wiele. Lotta wytężyła słuch. Z zewnątrz dobiegały znajome dźwięki wietrznego miasta, które nigdy nie śpi. Klaksony niecierpliwych kierowców i pijackie śmiechy przechodniów grały pierwszą nutę, ale Charlotte skupiła uwagę na czymś innym. Ledwie słyszalna melodia fortepianu, mogła oznaczać, że tkwiła pod jednym z nocnych klubów. Pewnie niczego nieświadomi ludzie bawili się w najlepsze tuż nad stropem. Gdyby tylko Benedict tu z nią był....

Wspomnienia minionego wieczoru uderzyły w nią z podwójną siłą. Spartoliła misję, ale była prawie pewna, że Szef Biura Aurorów zdążył naprawić jej błąd. Port był obstawiony, a na kontenery — dla większego bezpieczeństwa — narzucono bariery antyteleportacyjne, czego nie powiedziano Malfoy'owi. Arystokrata wiedział dokładnie tyle, ile powinien, aby utrzymać wiarygodność. Tak przynajmniej twierdził Davids, a do niego należała każda decyzja.

Ostatnie, co udało się jej zapamiętać, to ciało Dracona padające na chłodną posadzkę, do którego chwilę później dołączyła i Lotta. Należało się jej. Za swoje bezmyślne zachowanie powinna słono zapłacić. Mimo wszystko spodziewała się raczej po szefie słownej reprymendy, aniżeli kolejnej próby rodem z aurorskiego szkolenia. Podobne lekcje pasowały do jego moralizatorskiego stylu nauczania, ale — na litość boską — nie była już kadetką.

Z sąsiedniego pomieszczenia tym razem dobiegał szaleńczy śmiech, niemniej przerażający od wcześniejszego krzyku. W psychodelicznym rechocie Lotta rozpoznała głos Browna. Wtórował mu czyjś agonalny ryk, a zaraz po nim rozpaczliwe błagania. To był Malfoy. Z każdym dźwiękiem zaczęła wątpić, że to kolejny test. Mężczyznę najpewniej katowano, albo wybornie to inscenizowano. Nie potrafiła tego zignorować, bo jeśli na prawdę torturowano Brytyjczyka, to aby przeżył, musiała działać szybko.

Próbowała wydostać się sideł, lecz każde następne szarpnięcie jedynie podrażniało świeżą ranę. Póki ból był do wytrzymania, nie zamierzała przerywać. Kostki ocierały się o linę, a krew sączyła się gęstym strumieniem. Ciekła z wbijającego się sznura, plamiąc śmierdzący materac. Na marne. Więzy nie poluzowały się nawet o pół cala. Mimo tępego pulsowania skroni i ogarniającego osłabienia, musiała się zastanowić. Dalsze rozwiązania siłowe były bezcelowe, ale cóż pozostawało Lotcie bez jej różdżki?...

Rozwiązanie nasunęło się samo. Kolejny raz godziny spędzone w bibliotece Ilvenmorny się opłaciły. Czytała sporo, nie ograniczając się do obowiązkowych lektur. Po wielu prośbach otrzymała możliwość studiowania tomów działu ksiąg zakazanych. Czarna magia, zakazane rytuały czy najboleśniejsze klątwy jawiły się w każdej z nich i kiedy lekko znużona przeglądała następną, podobną do poprzednich, pozycję, znalazła coś, co na powrót wzbudziło jej zainteresowanie. Magia bezróżdżkowa.

Fragment starannie wykaligrafowanej książki z okolic siedemnastego wieku jako jedyny mówił o tym zjawisku. Przejrzała setki, jak nie tysiące, woluminów, ale w żadnym z nich nie natrafiła choćby na podobną frazę. Wiekowe zapiski musiały wystarczyć. Jak udało się z nich wyczytać, różdżka była jedynie przekaźnikiem magii. Skupiała strumień mocy i potęgowała siłę zaklęcia, lecz to nie ona była źródłem. To w Lotcie tliła się czarodziejska energia, która mogła ją opuścić różnymi drogami. Dziewczyna wszystkimi siłami pragnęła opanować tę arcytrudną sztukę, jednak bezskutecznie. Wszystkie próby spełzały na niczym. Postanowiła schować dumę i poprosiła nauczyciela obrony przed czarną magią, profesora Weatherby'ego, o pomoc. Oczy belfra z każdym słowem młodej studentki rozszerzały się nieco bardziej, a kiedy skończyła, zrugał ją na korytarzu, nie pozostawiając złudzeń. W tamtym dniu odebrano jej także przepustkę do elitarnego działu czytelni. Po jej wyraźnym proteście, powiedziano Charlotte jedynie, że magia bezróżdżkowa jest zbyt niebezpieczna dla doświadczonych czarodziejów, a co dopiero siedemnastolatki. Wypowiedziane słowa osiągnęły odwrotny skutek. Lotta ze szczegółami zapamiętała instrukcję zawartą pod opisem bezróżdkowej magii. Wieczorami zamykała się w pustej klasie i godzinami powtarzała każdy jej krok. Z dnia na dzień szło jej coraz gorzej, lecz czarnowłosa nie traciła zapału. Gdy Charlotte Ferguson postawiła sobie jakiś cel, to prędzej sama wyzionęłaby ducha, aniżeli się poddała. Wielokrotnie zdemolowała niewielką salę, kiedy znów oprócz kilku słabych iskier, z jej rąk nie wydobyła się żadna czarodziejska emanacja. Letniej nocy, tuż przed opuszczeniem Ilvenmorny, znów zamknęła się w klasie. Wielogodzinne ćwiczenia odnosiły ten sam mizerny efekt, co zazwyczaj. Miała dosyć. Całym sercem pragnęła obrócić w popiół miejsce jej półrocznych katuszy. Zwęglić stare biurka, będące niemymi świadkami ciągłych porażek. Och, jak bardzo chciała zostawić za sobą jedynie pogorzelisko.

Dopiero po chwili zorientowała się, że chaotycznemu ciągowi myśli towarzyszyło dziwne, lekko parzące uczucie w okolicy dłoni. Spojrzała na ręce, w których tlił się niewielki płomień. Język ognia wisiał tuż nad wewnętrzną częścią dłoni, śledząc każdy jej ruch. Gniew natychmiast ustąpił zaciekawieniu, a złocisty płomyk zniknął wraz ze śladem dymu. Nawet magia z niej drwiła. Znów wypełniła ją wściekłość. Lotta uderzyła z impetem w drewniany blat, który od razu zajął się ogniem. Nie zareagowała od razu. Z nieukrytym zdziwieniem patrzyła na dzieło swoich rąk, które przenosiło się na sąsiednie meble. Dziewczyna nie potrafiła uwierzyć, że źródłem niszczącego żywiołu była ona sama, a kiedy to do niej w końcu dotarło, pomieszczenie palił żywy ogień. Czym prędzej wyciągnęła różdżkę i kilkoma zaklęciami stłumiła płomienie. Opanowała pożar, ale nie ten w jej sercu. Pierwszy raz użyła magii bezróżdkowej, choć nawet nie wiedziała, jak to zrobiła. Nie przestrzegała żadnej z ustalonych reguł. Nie wyszeptała odpowiedniej inkantacji, ani nie wykonała właściwego ruchu rąk. Ba, nie była nawet skupiona i opanowana. Wręcz przeciwnie. Czuła niepohamowaną złość i ta silna emocja przesłoniła jej umysł. W tamtej Lotta chwili działała instynktownie, zgodnie z targającymi nią uczuciami. Usiadła na wilgotnej od wody posadzce. W głowie Charlotte kłębiło się zbyt wiele pytań. Czyżby wszystko, czego dotychczas nauczyła się o magii bezróżdżkowej było jedynie fikcją? Dlaczego do cholery wytyczne ze starego podręcznika okazały się błędne? Czy pisał go ktoś, kto nie miał bladego pojęcia o tej sztuce, a może celowo zmieniono pierwotną treść książki? Nie potrafiła odpowiedzieć na żadną z kwestii. Wiedziała jedynie, że właśnie odkryła jeden z wielu sekretów tajemnej magii.

Lotta obróciła się na brzuch. Nierozsądnym byłoby podpalić materac, na którym leżała. Przymknęła powieki i zaczęła wypełniać umysł najgorszymi wspomnieniami. Wiedziała, że jedynie silna emocja uwolni ogień. Nagle znów usłyszała makabryczny wrzask Malfoy'a. Nie mogła dalej zwlekać. Wyobraziła sobie to, co mogło dziać się w pokoju obok. Może Dracona związano podobnie jak ją. Nie potrafił się ruszyć. Nie był w stanie się bronić. Mógł jedynie — niczym żywa tarcza — przyjmować na siebie kolejne ciosy, każdy następny boleśniejszy od poprzedniego. W głowie pojawił się obraz jego skatowanej twarzy, jasnych włosów pozlepianych od krwi i tych szarych oczu, w których próżno było szukać dawnego błysku. Mógł właśnie powoli umierać. Przez nią. Ginąć z jej imieniem na ustach. Właśnie tak, jak zabrano jej Dana. Śmiertelne zaklęcie trafiło go, kiedy razem wracali do domu. Zabójca, częściowo ukryty za skórzaną maską, uśmiechnął się złowieszczo i zniknął z trzaskiem teleportacji. Lotta nie mogła nic zrobić. Doskoczyła do chłopaka i patrzyła jak z ukochanych błękitnych oczu ucieka życie, a ona nie potrafiła go zatrzymać. Wszystko stało się przez nią. Wiedziała, że ten związek jest skazany na porażkę, ale uparcie nie chciała tego przyznać. Za jej egoizm Dan przypłacił życiem. Przyczyniła się do jego śmierci tak samo, jak zamaskowany morderca. To ona, Charlotte Ferguson, zgładziła jedyną miłość swojego życia.

Płomień zaczął powoli formować się nad dłonią. Od razu zajął konopne więzy, blokujące nadgarstki i szybko rozprzestrzenił się na całej długości sznura. Ból był nie do zniesienia. Ogień podrażniał świeże rany. Swąd palonej skóry wypełnił ciasną klitkę. Lotta wierzgała się konwulsyjnie po materacu, a gruba taśma tłumiła jej rozrywający krzyk. Charlotte wydawało się, że minęły godziny, zanim sznur dostatecznie się poluzował. Resztkami sił oswobodziła dłonie. Nie chciała nawet patrzeć, jak bardzo pokiereszowała własne ciało. Nie to liczyło się w tamtej chwili. Odplątała sznur okalający uda i kostki, po czym szybkim ruchem pozbyła się taśmy. Jak najciszej mogła podniosła się ze starego materaca. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby służyć jako broń, jednak oprócz liny, nie dostrzegła niczego innego. Nie mając wyboru, sięgnęła po znienawidzony sznur. W walce wręcz była bez szans. Nie z poharatanymi nadgarstkami i stwardniałymi nogami. Szła na pewną śmierć, ale wolała zginąć, niż pozwolić Brytyjczykowi umrzeć. Nie zasługiwał na taki los, choć jego akta chciały jej wmówić coś całkiem innego. Zrozumiała, że nie był zły, ale okaleczony. Tak jak ona. Tylko, że Dracona można było jeszcze uleczyć.

Wrzaski czarodzieja wskazały jej drogę. Był tuż obok. W sąsiednim pokoju przeżywał swój horror. Zacisnęła dłonie na szorstkim sznurze i silnym kopnięciem wyważyła drzwi. Widok, jaki zastała zmroził jej krew w żyłach. Ciało Malfoy'a wisiało bezwładnie, przyczepione łańcuchami do podwieszonych na suficie haków, a z pociętego biczem torsu ciekła krew. Brown — niczego nie świadomy — ocierał narzędzie tortur, zaś Stevens natychmiast odwrócił się w jej stronę. Jego oczy przesłaniała ta sama czarna, skórzana maska, a na twarzy błąkał się znajomy, przeklęty uśmiech. Charlotte stanęła sparaliżowana. Lina wysunęła się z jej dłoni. Nie miała szans. Zdążyła jedynie zamknąć obsydianowe oczy, zanim zielony błysk rozjaśnił mrok nocy.

Chicago nigdy nie śpi - Draco MalfoyWhere stories live. Discover now