Rozdział 34

8.8K 267 836
                                    

Rano wstać było ciężko, ale obudzić się jeszcze ciężej. Ta noc była koszmarem, a poranek prawdziwym piekłem. Zalewałem się wstydem i poczuciem upokorzenia, nie mogąc nawet spojrzeć w swoje odbicie w lustrze. Moje myśli, tak irracjonalne i niezrozumiałe dla mnie samego, były jednym wielkim kłębkiem nerwów, doprowadzając do najgorszych, smutnych przemyśleń, do jakich mrok nie byłby w stanie dojść. Podświadomie krzyczałem do wszystkich, prosząc o pomoc, której sam nie byłem w stanie określić, jakiej chciałem. Byłem tak potwornie rozszarpany emocjami, że czułem, jak odrywałem się od rzeczywistości; fizycznie istniałem, ale psychicznie i duchowo bujałem w obłokach z dala od świata. 

Zwłaszcza bardzo dużo myślałem o niej. Myślałem, jak się czuje; jak bardzo musiała być rozczarowana i zraniona. Myślałem o tym, co mogła teraz robić. Myślałem o tym, o czym ona myślała. Myślałem, myślałem i myślałem, i przestać myśleć nie umiałem. Miałem wrażenie, że w mojej głowie znajdowało się potłuczone szkło, raniące mnie od środka z każdym następnym przemyśleniem; cholernie bolała wszelaka myśl. Jednak najbardziej bałem się po tym wszystkim spojrzeć w jej oczy, porozmawiać i wytłumaczyć, a tego chciałem uniknąć w pierwszej kolejności. Nie wiedziałem, co mogłem jej powiedzieć. Nie wiedziałem, jak mógłbym wytłumaczyć się z tak beznadziejnego zachowania. Było mi wstyd przed samym sobą, nawet Adamem, a co dopiero Alanną. 

Głowa pękała od bólu, a serce niemiłosiernie mocno przeszywało udręką. Wytrzymać tego nie potrafiłem, chcąc uciec gdziekolwiek, byle znaleźć się daleko od świata. Wśród tak bolesnych i chaotycznych przemyśleń, oraz dźwigania na barkach poczucia wstydu i żalu, gdzieś przez myśli przewijała się rzecz, która wprowadzała mnie w totalne zaniepokojenie – ja chciałem drugi raz spróbować. Wczoraj mój rozsądek przestał istnieć, kiedy przed nosem miałem sztukę kurewsko dobrego towaru. Mój rozsądek przestał istnieć. Przerażało mnie to, jak łatwo poddawałem się narkotykowi. Co się ze mną dzieje, do diabła? — powtarzałem lękliwie. Bałem się. Zacząłem coraz bardziej bać się powrotu do tego życia, które już w pierwszym dniu skusiło mnie białym proszkiem. Z nerwów cały drżałem, nie potrafiąc się skoncentrować na niczym. Musiałem trzymać się od tego z dala, musiałem trzymać się od tego z dala, musiałem trzymać się od tego z dala... 

— Dlaczego, Olivers? 

— Musiałem trzymać się od tego z dala! — krzyknąłem. 

Ocknąłem się, nabierając głębokiego oddechu. Zdezorientowany uniosłem wzrok, dostrzegając nad sobą panią Flinch, która obserwowała mnie z zażenowaniem. Odchrząknąłem, poprawiając się na krześle. 

— Musiałeś trzymać się od tego z dala, tak? — powtórzyła moje natrętne myśli, które przez przypadek wypowiedziałem głośno przy wszystkich. Pani Flinch, która bardzo mocno uwzięła się na mnie od początku roku szkolnego, zmierzyła mnie cierpko, wręczając do moich rąk test. — Bierz się do nauki, Olivers — rzuciła chłodno, wręczając innym uczniom egzaminy. Spojrzałem na ocenę namalowaną czerwonym długopisem, przeklinając pod nosem: 

— Kurwa... 

— Co dostałeś? — zapytał mnie zaciekawiony Lloyd, z którym miałem matematykę. — Ja dwóję na szynach — wymamrotał załamany, chowając papier do zeszytu, gdzie trzymał tego kolekcję. Nabrałem głębokiego oddechu, pocierając ręką czoło. Kurwa, przecież zaraz koniec semestru, a ja mam same pały. 

— Gówno — burknąłem zły, zgniatając w rękach test. Lloyd zaśmiał się kpiąco, nabijając się ze mnie. — Dosyć mam tej matematyki, do dupy z nią... — wymamrotałem naburmuszony, opierając podbródek o rękę. Do tej tłustej, wielkiej dupy pani Flinch...

Stowarzyszenie umarłych dzieciakówWhere stories live. Discover now