Rozdział 20

1.5K 240 109
                                    

DZIEŃ 6 W  CATALEY15:09

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 6 W CATALEY
15:09

                        Zdążyło minąć dobrych parę godzin ciszy w wielkim, do połowy zawalonym hotelu, za nim ktokolwiek ukazał w nim cechy życia. Szary pył, który wydostawał się z walącego na głowy sufitu, opadł, krew rozbryźnięta na wszystkie strony pokryła ściany obskurnego budynku, a te stworzenia, których głowy nie spotkały się z potężnym kawałkiem betonu, opuściły hotel, czując, że uczta dla nich się skończyła.

Victor czuł rozdzierający się po jego skroniach ból. Zdążył nieśmiało unieść powieki, aby zaraz panicznie je zamknąć, kiedy cały świat przed nimi wirował, niczym ta najgorsza karuzela w parku rozrywki. Przeraźliwy ból głowy i zawroty nie pozwalały mu zerknąć na swoje otoczenie, jednak dzięki temu wyczuł ewidentnego guza gdzieś pomiędzy czekoladowymi włosami. Musiał dostać jakimiś szczątkami sufitu. Oparł głowę o ścianę zaraz za sobą, chcąc w ten sposób zatrzymać irytujące już zwroty. Poczuł również zapewne niewinne zadrapania na swoich barkach czy rękach. Nie było to nic dziwnego, bardziej by się zdziwił, gdyby ich nie miał. Gruz tkwił w jego włosach, ramionach, wszędzie. Pokrywał je lekką, jaśniutką sadzą.

W chwili, kiedy miał wrażenie, że świat nie będzie dla niego wyglądał jak masa do ciasta potraktowana mikserem, wyczuł jeszcze jeden, dość ważny aspekt. A dokładniej ciężar, który napierał na jego klatkę. Szatyn niepewnie uchylił powieki, w pierwszej chwili rozglądając się wokół siebie szczenięcym spojrzeniem. Nic się nie zmieniło, ten sam korytarz, w którym uciekał za morderczymi królobójcami. W tym różnica, że teraz przejście, którym parę godzin temu się kierowali, było obrzucone olbrzymią stertą betonowych płyt, spod których wystawały jedynie pogniłe kończyny.

To zapewne ta zapora uratowała ich przed tym rozgryzieniem przez niezmiażdżone potwory podczas ich stanu nieprzytomności. Nad nimi dach trzymał się ostatnimi szczątkami, a pod nogami tkwiły mniejsze gruzy.

Natomiast sam Victor tkwił w pozycji pół leżącej, opierając się dość stabilnie o już mniej wytrwałą, również pękającą w poszczególnych miejscach ścianę. Jego wzrok od razu popędził w dół swojego ciała, na jeden element, którego początkowo nie zauważył. O jego bark opierał się sam książę. Jego powieki pogrążone były w spokojnym śnie, a klatka piersiowa unosiła się równomiernie. Victor nawet nie spostrzegł się, że jego ramiona przez ten czas obejmowały dokładnie ciało siedemnastolatka, a duża dłoń mężczyzny przysłaniała głowę Scarletta, który tkwił między jego udami. Niepewnie rozsunął swoje ramiona, musząc wyplątać swoje palce z niechcianego labiryntu długich, jasnych włosów.

— Scarlett, wstawaj — mruknął cicho pod nosem, lekko potrząsając ciałem napierającego na niego księcia. Nie był on najcięższy, mógłby podnieść go bez budzenia go, jednak wizja niesienia przynajmniej sześćdziesięciokilogramowego cielska, kiedy on sam już powoli padał z nóg, to nie był dla niego szczyt przyjemności.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz