Rozdział 21

1.6K 229 117
                                    


DZIEŃ 7, OSTATNI W  CATALEY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 7, OSTATNI W CATALEY

8:31

                   Od opuszczenia nieszczęsnego hotelu przez księcia i pułkownika minęła cała noc. Nie zdążyli zajść daleko, ponieważ słońce doszczętnie zaszło za horyzont, pozwalając większemu gronu królobójców wyłonić się na ulice. Za dnia też nie było bezpieczniej. Raz przed sobą mieli całkowicie pustą drogę, bez żadnego, niebezpiecznego warkoty za uchem, a za chwilę całą ulicę taranowała im pielgrzymka obrzydliwych umarlaków. Przez to również rzekomo krótka droga do miejsca, gdzie porzucili swój samochód, stawała się podróżą tak długą, jak na drugi koniec świata.

Los choć raz uśmiechnął się w ich stronę, ponieważ dotarli do tej samej dzielnicy, a od samego samochodu dzieliła ich niecała ulica. Sama wizja opuszczenia Cataley po tych siedmiu dniach wydawała się dziwnie abstrakcyjna. Victor miał wrażenie, jakby była to ich pułapka, z której nigdy nie uda im się wydostać. Zważając na to, ile poległych pozostawili za sobą, wydawałoby się, jakby teraz ten powrót do Amaryllis po prostu nie miał sensu. Jakby lepszą drogą dla nich było po prostu rzucenie się z pierwszego lepszego dachu.

Nie rozmawiali oni ze sobą zbyt wiele, nawet teraz, kiedy podążali środkiem pustej, bardzo wąskiej drogi. Po obu stronach mieli niskie bloki ze starymi mieszkaniami. W większości pozostawały wyrwane drzwi, wybite okna, a gdzieniegdzie walały się plamy krwi albo porzucone przez ludzi pamiątki z ich prywatnego życia. Scarlett spokojnie rozglądał się po dość nostalgicznym widoku, kiedy jego prawy bok został delikatnie szturchnięty. Blondyn od razu zarzucił lekko pobrudzonymi długimi włosami, zerkając w stronę Victora, który wskazał na budynek po ich prawej. A dokładniej to sklep spożywczy.

— Wygląda na nienaruszony przez królobójców. Może znajdziemy coś zdatnego do jedzenia? Woda nam się kończy — zaproponował cicho Victor, a Scarlett prędko pokiwał głową. Nie ukrywał, że jego brzuch grał już marsz pogrzebowy na jego kiszkach. Ostatnio w ustach miał jedynie kawałek chleba i to w szpitalu, w którym nocowali. A nie mogli zgarnąć pierwszego lepszego jedzenia ze sklepu i zrobić sobie najlepszy na całym świecie obiad. Prądu nie było w mieście od prawie dwóch tygodni, czyli dnia, kiedy wybuchła cała epidemia. Wszystkie maszyny, które miały utrzymać przy ważności produkty zmuszone do chłodzenia, nie miały jak wykonać swojej pracy. Co za tym idzie, pewnie i tak jedyne co będzie dla nich zdatne do spożycia to obrzydliwe krakersy, do których jeszcze nie dostały się szczury.

Lepsze były jednak suche krakersy i pół zgniłe jabłko, niż chodzenie z orkiestrą w żołądku. Dlatego też obaj pośpiesznie ruszyli w stronę niewielkiego sklepiku lokalnego. Zaraz przed nim stały dwa, przewrócone stoliki, które równie dobrze mógł ruszyć silny wiatr albo uciekający z miasta ludzie. Nie było jednak zielonych, ślino podobnych znaków, które zawsze pozostawiały po sobie potwory. Mimo to, nim Victor złapał za klamkę, zerknął za dość dużą szybę, a poranne słoneczko pozwoliło mu zajrzeć do środka. Nie widział nic niepokojącego. Poprzewracane lady, jakieś tabletki, pomarańcze i prezerwatywy porozwalane przy kasie. Mimo to zerknął pośpiesznie na Scarletta za swoimi plecami, przetrzepując pośpiesznie kieszenie i podręczne bagaże.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz