Rozdział 41

1.3K 220 45
                                    


DZIEŃ 45 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 45 APOKALIPSY

18:09

                Postapokaliptyczny świat uczył nieprzywiązywania się do ludzi wokół, którzy z dnia na dzień mogli zginąć. Była to jedna z najważniejszych, niepisanych zasad, którą Scarlett myślał, że trzymał w najmniejszym paluszku.

Ale tak nie było, bo złamał ją perfidnie, załamując przy tym swoją stalową maskę człowieka igrającego ze śmiercią. Uznającego świat królobójców za zabawę, chwilę wytchnienia z czterech ścian zamku i możliwość wyżycia wszystkich bóli, które do tej pory trzymał w swoim sercu, zamknięte na zgubimy kluczyk na pałętających się po ulicach, średnio żywych istotach. Jednak to wszystko się zmieniło. Stało się poważne, a nikła nadzieja trzymana w jego dłoniach na skończenie ziemskiego piekła rozsiała w nim sidło powagi. Natomiast czas, przewiniętych ostatnich czterdziestu pięciu dni sprawił, że przywiązał się do Victora.

Przywiązał się do irytującego, wrednego, opryskliwego pułkownika wojskowego, republikanina, który jeszcze jakiś czas temu wydawał się chętny samodzielnego wbicia mu noża w plecy. Jednak zamiast tego ściskał właśnie aż do pobladniętych kostek jego dłoń, stojąc na środku korytarza ogromnej objętej w tym momencie paniką rezydencji.

— Czy wy jesteście do cholery rozsądni?! Wiecie w ogóle, do czego, kurwa, doprowadziliście?! — krzyczał zdruzgotany Theo, kręcąc się po całym, dość sporawym salonie na dolnym piętrze.

Jego przeważnie szeroko uśmiechnięta twarz teraz tkwiła w czerwieni. Wszystkie mięśnie chłopaka wydawały się spiąć, a po polikach płynęły niewyobrażalne strumyki łez. Szamotał się po całym salonie, kręcił między meblami, wyrywając sobie wszystkie, jasne kosmyki z głowy. Oprócz niego pomieszczenie wypełniała reszta mieszkańców. Charlotte siedziała na fotelu pod ścianą, chowając twarz w dłoniach, małżeństwo Lewis trzymało się z daleka, odsyłając co chwilę ciekawskiego Olliego do swojego pokoju, Blair płakał w kącie pomieszczenia, nieustannie przepraszając, a Clyde siedział w nikłym niepokoju na kanapie, przecierając boleśnie swoje skronie. W tym wszystkim odsunięci na bezpieczną odległość Scarlett i Victor, z zasłoniętymi odpowiednio ustami ściskali się wspierająco za dłonie, wyglądając w tym wszystkim niesamowicie spokojnie.

Mogli zostać zarażani. Nie mogli tego określić po pierwszych dwóch godzinach, ponieważ nie zostali ugryzieni. Gdyby to miało miejsce, mieliby stuprocentową pewność i krwawiąca, ciężką ranę na którejś części ciała. W tym przypadku mogli jedynie biernie czekać, wyczekiwać pierwszych symptomów, w duchu licząc, że poprzez obrzydliwą, glutowatą ślinę królobójców na swoich twarzach nie udało im się złapać samego Lycoris Radiata.

Mimo to wyglądali spokojnie, jakby ta informacja do nich nie docierała, ewentualnie sami przygotowani byli na taką okoliczność. Mogli to wszystko przewidzieć. Sama możliwość zarażenia była większa, niż szanse na wytrwanie w tym świecie. Jednak nawet jeżeli, wciąż istniały nieliczne możliwości uchronienia się przed tym. Między innymi, niewyciąganie nosa przed szereg. Trzymanie się w jednym, pozornie bezpiecznym miejscu, licząc, że zapasy wystarczą, a nikt nie postanowi po drodze ich sprzątnąć. A oni złamali właśnie tę jedną zasadę, nie potrafiąc siedzieć bezczynnie z myślą, że wszyscy wokół giną.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz