Rozdział 18

1.6K 240 188
                                    


DZIEŃ 6 W  CATALEY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 6 W CATALEY

6:15

                Victorowi od samego początku nie pasowało, że na jedno z bardziej niebezpiecznych zleceń, miał wybrać się wraz z Evelyn. To jasne, że nie przeszkadzała mu obecność jego kobiety. Kochał ją, planował z nią resztę życia, gdyby nie wybuch tej chorej, niesprawiedliwej zarazy. Chciał po prostu dla niej jak najlepiej, nie chciał, aby i tak dość słaba jak na wojsko psychika kochanej dziewczyny posypała się, niczym dmuchawiec na wietrze, kiedy ujrzy istne piekło na tej ziemi.

Oczywiste też było, że zgadzał się ze stwierdzeniem Scarletta, opisującym Evelyn. Była głośna, była wybuchowa, nie panowała nad emocjami, stresem, agresją. Była zbyt zażytą republikanką i naprawdę idealnie pasowałaby na głośną, głupią przynętę na królobójców. Mógł śmiało stwierdzić, że gdyby była dla niego obcą osobą, sam najchętniej wyrzuciłby ją przez okno, aby zwabiła wszystkie potwory na siebie. Ale nie mógł pozwolić na tak głupi i radykalny plan, kiedy stała przed nim jego możliwie przyszła żona. Gdyby pozwolił poświęcać swoich żołnierzy, a tym samym ukochaną, nie mógłby nazwać się ani dobrym pułkownikiem, ani chłopakiem. Nawet zważając już na to, że kolejne straty na ludziach mogłyby źle się na nich odbić.

Równo o szóstej rano po dłuższej namowie, trzy granaty zostały wrzucone z okna szpitalnego w stronę przeciwną do kierunku ich drogi. To był najbardziej rozsądny pomysł, na jaki mogli sobie pozwolić. Większość królobójców była wyczulona na dźwięki, może nawet byli lekko ślepi, jednak to wykluczałoby ich światłowstręt. Wciąż były tak cholerną zagadką, której rozwiązanie mogłoby uratować cały kraj, jak nie świat zroszony dziwną chorobą. Na szczęście mimo niepewności już po drobnych pięciu, a potem piętnastu minutach mogli zauważyć, jak większość stworzeń szybkim krokiem kieruje się w stronę trzech wybuchów, co kupiło im trochę czasu.

Kroki odbijały się pomiędzy pustymi ścianami szpitala, niepewne oddechy snuły w powietrzu, wieszając z zapachem obrzydliwej stęchlizny. Nikt z korpusu nie próbował myśleć, ile osób musiało umrzeć tutaj w chwili pierwszej fali zarazy. Jedynie deptali co rusz prywatne przedmiotu pokryte zaschniętą już krwią, widzieli ślady walki, ucieczki, a wszystkie te punkty tworzyły historię, niczym gwiazdozbiory na nocnym niebie. Każdy punkt pozwalał odwzorować przerażającą przeszłość, która wywoływała jedynie ciarki niepokoju.

— Wyjdziemy tylnym wejściem, przejdziemy przez parking, opuścimy teren szpitala i spróbujemy dostać się na dachy budynków, które są bliżej siebie — odparł szeptem Charles, starając się być jak najciszej. Nie mieli do tej pory pewności, czy aby na pewno ktoś nie ma ochoty bardzo miło się z nimi pożegnać. — Będzie łatwiej iść górą, szczególnie kiedy królobójcy nauczyli się egzystować za dnia — burknął popychając powoli kolejne, zielone drzwi.

Scarlett natomiast swobodnym krokiem sunął do przodu tuż przy boku milczącego pułkownika. Widział, jak na jego skroni wystają dwie żyły, a na twarzy jawnie maluje się zmęczenie. Stwierdziłby nawet, że cień jego duszy kusił się o współczucie wobec Victora. Nie spał porządnie od chwili wyruszenia do Cataley. Jedynie w domu zarażonego staruszka widział parę razy, jak ten między zajęciami oddawał się w objęcia snów na parę Minut. Mimo że Victor był czasami obrzydliwym dupkiem, tak wprawiał Scarletta w nikły podziw. Tak niebywale poświęcał się dla swoich przyjaciół.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz