Rozdział 45

1.5K 240 88
                                    


DZIEŃ 46 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 46 APOKALIPSY

22:31

                  Czym była nadzieja?

Nadzieja była ochłapem, rzuconym gdzieś na brudną, zroszoną łzami i krwią podłogą. Nic niewartym kawałkiem materiału, który ktoś rzucił na miejsce masakry, gdzie krew lała się niczym z wodospadu. Gdzie łzy i ludzka tragedia stawiały swój obóz, wpatrując się jedynie w pusty, wyszarpany kawałek tkaniny, który w ich przekonaniu miał wytrzeć stosy bólu i męk. Nadzieja była matką głupich.

Nadzieja była również zapachem, który od dobrych kilku godzin roznosił się po całej rezydencji Lewisów. Uciekała wesoło między wąskimi korytarzami, gubiła się w pustych pokojach, finalnie zaczepiając się o serca samych zamieszanych w sprawę. Motywowała Shane i Milo do zbierania odwagi w swoich badaniach nad lekiem, nikle uspokajała Charlotte wiernie wspierającą najbardziej przeżywającego to Blair , jednak rozsiewała też desperację, łzy i nasilający się strach. Szczególnie w ciele Theo, który na aktualnym etapie nie wiedział już, czy był pijany, trzeźwy, czy na mocarnym kacu.

Czuł się, jak w innym uniwersum. Jakby szybował w krainie snów, jakby tkwił w tym chorym śnie świadomie. Wiedział, że takie przekleństwo nie mogło być prawdą, a mimo to nie potrafił się wybudzić. Młody Park wychowywał się na zamku królewskim, gdyż jego matka była wierną i zaprzyjaźnioną z rodziną królewską gosposią, niańką młodych, dorastających synów. Dlatego też Theo był przy boku Scarletta niemalże od urodzenia. Byli przyjaciółmi od najmłodszych lat, których pasmo nieszczęść, męki księcia w zamku czy nawet apokalipsa nie miała prawa rozerwać. Theo nie mógł wyobrazić sobie, jak jego życie mogłoby wyglądać bez księcia. Nie potrafiłby żyć z myślą, że jego już nie ma.

Ciche łkanie roznosiło się po wąskich, ciemnych korytarzach, przenikając zapewne również do pokoju, od którego drzwi blondyn się opierał. Siedział na zimnej, brudnej podłodze już kilkanaście godzin. Nie zauważył nawet, jak księżyc na niebie zamienił słońce, które zdążyło w międzyczasie już zajść, ponownie oddając miejsce nocnemu przyjacielowi. Tkwił skulony pod drzwiami, łkając, nie śpiąc, nie jedząc, nie pijąc, po prostu płacząc, dopóki łez nie przestawało brakować. Delikatna, drobna dłoń przeczesała boleśnie przydługawe, jasne kosmykami, odsłaniając sobie widok na resztę korytarza akurat, gdy cień przemierzała druga postać. Theo mógłby uznać, że w duchu tragedii i rozgoryczenia, przez moment zobaczył w niej nawet postać długowłosego Scarletta, jednak gdy róż na czuprynie zaatakował jego ślepia, od razu mruknął słabo, ponownie chowając twarz w kolanach.

Clyde zatrzymał się powoli tuż obok postaci chłopaka. Chciał dotknąć niepewnie jego ramienia, jednak finalnie zaczepił swoje plecy o ścianę za sobą, powoli zsuwając się po niej tuż obok nastolatka. Samemu podciągnął swoje kolana pod klatkę piersiową, obejmując je luźno ramionami. Theo zdziwiony tym ruchem zerknął niepewnie w stronę Clydea, którego twarz z profilu zroszona była zmęczeniem i strachem.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz