Rozdział 55

1.2K 169 13
                                    


DZIEŃ 60 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 60 APOKALIPSY

9:06

                 Victor przycisnął panicznie do swojej klatki piersiowej nieznacznie skulonego w jego ramionach, drugiego chłopaka. Odłamki szkła rozwalały się po całej podłodze, stanowiąc dla nich labirynt z jakiejkolwiek możliwej drogi ucieczki. Nieznaczne ślady krwi przez kilku nerwowych zacięciach po tym, jak rzucili się w panicznym tempie na podłogę, zaznaczały gruby dywan i wywoływały ciche syknięcia od zranionego Clydea czy Blair . Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, wszyscy w trybie natychmiastowym niemalże przywarli do ściany pod betonowym, grubym parapetem tuż pod wybitym już dawno oknem, z którego zostały już tylko skąpane w nieznacznym szkarłacie drobinki. Strzały nie ustawały. Co przemienne huki, uderzenia i odstrzały wypełniały echem całą spokojną okolicę i zaburzały spokojnie rozsadzone na pobliskich drzewach ptaki. Kule zaznaczały ścianę tuż naprzeciwko nich. Rozbijały powieszone obrazy czy wybijały szybkę w kredensie, który skrywał w sobie starodawną porcelanę czy alkohole.

A w całej tej okrutnej, nagłej sytuacji każdy z nich drżał ze strachu. Oddechy były płytkie, łzy zacierały swoje ślady w kącikach oczu, a strach przed tym, że ich koniec może nasunąć się już za kilka minut, sprawiał, że ciała nie reagowały na chęć wykonania żadnego, racjonalnego ruchu. W tym wszystkim jednak nawet sam Victor, pułkownik, który zawsze potrafił wyprowadzić ich z najgorszej, najbardziej beznadziejnej sytuacji nie miał pomysłu, co zrobić. Jego umysł przyćmiła jedynie ochrona Scarletta, którego schował głęboko w swoich ramionach.

Czuł bicie jego serca.

Było szybkie, jakby wystraszone, co było zupełnie niepodobne do osoby, jaką był książę. Scarlett zawsze był spokojny, nigdy się nie bał, zawsze wiedział, że ujdzie z najgorszej sytuacji z życiem. Czy więc rzeczywiście w tym momencie rozcierał się w powietrzu zapach ich śmierci, skoro nawet blondyn zaczynał się bać? Victor nie pojmował tego ale przysiąc mógł, że czuł się, jakby ktoś rozlał po nim wiadro wybudzającej z dziwnego transu, zimnej wody, kiedy lodowate, blade palce księcia znalazły się na tej jego, pokaleczonej nieznacznie dłoni. Przycisnął ją do pompującego szybko i nagle krew serca. Szatyn momentalnie zacisnął swoją pięść na palcach arystokraty, zbierając w sobie ostatnie, nagromadzone siły i motywacje do podjęcia próby ucieczki.

Gdy ostatnie, ostrzegawcze strzały rozbiły doszczętnie parter mieszkania Lewisów, Victor równocześnie z nagle zbudzonym Clydem, powoli unieśli się ku górze, wyglądając nieznacznie zza rozbitego drażliwie okna. Nie musieli wcale zerkać na przeciwnika, aby wiedzieć kim był. Mimo to ciarki stresu zabiegły całe ciała, kiedy tuż pod mocarną bramą posesji stały dwa, olbrzymie samochody wojskowe oraz grupka uzbrojonych żołnierzy, wyglądających dokładnie tak samo, jak ci, którzy zaatakowali ich na środku pustego dachu w Delaney. Victor mógł się o wiele lepiej przyjrzeć. Widział republikańskie, wojskowe odznaki, które zasiedlały piersi i ramiona w mundurach wszystkich ubezpieczonych mężczyzn. Były takie same jak te, które jeszcze do wczoraj zaszywały się na aktualnie noszonej przez Victora kurtce i zapewne tkwiłyby na niej dalej, gdyby ten nie zerwał ich w agresji i chęci ostatecznego odseparowania się od swojego dawnego poglądu republikańskiego.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz