Rozdział 1 Newark

1.5K 88 108
                                    

Mawiają, że miłość jest najsilniejszym uczuciem, jakim można darzyć kogoś lub coś. Osobiście uważam, że mocniejsza od wszelkiego uwielbienia może być tylko nienawiść. Takim właśnie uczuciem pałałem do Newark, miasta, w którym się urodziłem i wychowałem. Powroty powinny być z reguły przyjemne, szczególnie do miejsca, które z jakichś powodów zwiemy domem. Nie przez okalające nas cztery ceglane ściany, dach nad głową (dobrze, jeśli jest), oraz dostęp do bieżącej wody. Tego ostatniego u mnie nie było, podobnie jak zapachu pieczonego indyka na Święto Dziękczynienia, ciasteczek i innych temu podobnych pierdół. Nawet o dachu w pewnym momencie nie mogło być mowy; wystarczyło, że w słoneczne dni przebiegł po nim głupi kot, a tynk sypał mi się na głowę, pozostawiając na czarnych włosach drobinki pyłu. Powiększające się z czasem dziury, sprawiały, że podczas ulewy deszcz lał mi się za kołnierz strużkami, ilekroć usiłowałem się uczyć.

Wysiadłem z metra i skierowałem się w stronę wyjścia z podziemi. Do moich nozdrzy dobiegł znajomy swąd spalonej marihuany, zapach szczyn i niemytego ciała bezdomnych, którzy zagnieździli się w podziemiach jak rak powoli toczący to spierdolone miasto. Gdy byłem małym gnojkiem, jednym z wielu małych gnojków bez przyszłości, wielokrotnie chciałem puścić je z dymem. Idąc podziemnym korytarzem, zachodziłem w głowę, dlaczego tego, kurwa, nie zrobiłem. Zza filarów wyglądały na mnie wychudzone twarze o ziejących pustką oczach, wyciągając w moją stronę zgrabiałe ręce, o skłutych i zsiniałych przedramionach z wybroczynami, nadających się jedynie do amputacji. Wydawało mi się, że rozpoznałem wśród nich znajomą twarz Warena McDougalla, klasowego przywódcy i ulubieńca. A mimo to, byli dla mnie jedynie godnymi pożałowania śmieciami, którzy już w wieku trzynastu lat wystawali nocami w tych swoich drelichowych dresach, paląc skuny i pieprząc małoletnie dziwki.

Nie należałem do osób, które uważały, że książki są przepustką do lepszego życia. Nie w Newark. Od zamieszek mających miejsce pod koniec lat sześćdziesiątych, miasto podążało konsekwentnie ścieżką na dno, i teraz, prawie trzy dekady od tego wydarzenia, w roku dziewięćdziesiątym piątym wiele się w tej kwestii nie zmieniło. Już wtedy zwykło się mawiać, że: „Dokądkolwiek zmierzają amerykańskie miasta, Newark dotrze tam pierwsze". Jako jedyny byłem przekonany, że podążało jedynie donikąd, i istniały spore szanse na to, że osiągnie niechlubny cel swej podróży. Miałem cholerne szczęście, że udało mi się wygrzebać z tej sterty stężałego gówna i wyjechać do niemniej gównianego Trenton, które miało do zaoferowania coś więcej niż tylko obskurne kościoły i sklepy monopolowe na każdym rogu. Większość zakładów produkcyjnych pozamykano, co było przyczyną masowych wyjazdów miejscowej ludności, a ci którzy zdecydowali się zostać, oglądali jedynie zabite dechami okna i witryny sklepowe. Newark miało nam wówczas do zaoferowania jeszcze mniej niż teraz, niemniej jednak nasz los był w naszych rękach.

Jednak ryba psuła się od głowy.

A na wsparcie autorytetów nie mogliśmy liczyć, bo najzwyczajniej w świecie ich nie było. Weźmy na przykład moją matkę. Zaprzysiężona alkoholiczka, która co miesiąc sprowadzała do domu kolejnego oberwańca. Z kilkoma z nich trzymałem sztamę. Lloyd nauczył mnie skręcać blanta, a z Maxwellem czasami grywaliśmy w baseball. Ale kiedy nastały czasy Pedrosa, byłem bity nawet kilka razy w ciągu dnia. Wiele razy przychodziłem do szkoły z rozciętą wargą czy podbitym okiem, a raz skurwiel nawet złamał mi żebro. Lecz dzięki temu w końcu nauczyłem się bronić i pewnego pięknego dnia, gdy po raz kolejny podniósł na mnie rękę, uderzyłem go w ten biały, przeżarty od kokainy nos, aż zatoczył się i runął na stolik, łamiąc go swoim wielkim cielskiem. Od tego czasu Pedros już więcej nie podniósł na mnie ręki.

Wyszedłem z podziemi przeskakując co dwa stopnie, by uwolnić się od wygłodniałych spojrzeń i rąk chwytających mnie za nogawki spodni w nadziei, że rzucę im jednodolarówką. Ewentualnie oddam im swoje nowe buty. Jednak dla nich nie było już żadnego ratunku.

Belfer (ZAKOŃCZONA)Dove le storie prendono vita. Scoprilo ora