Rozdział 5: Gdzie ta Rewolucja?

524 54 82
                                    

Celeste Dwight obdarzyła mnie spojrzeniem, które wyrażało absolutny zawód moją marną osobą. Wyraz jej twarzy, gdy na mnie patrzyła, spokojnie można by włożyć między stronice katalogu najbardziej rozczarowanych spojrzeń – gdyby taki oczywiście istniał. Ten konkretny przypadek plasował mnie między dziewiątką, a dziesiątką na skali pod tytułem: „Jak bardzo skrewiłem".

– Proszę za mną, panie Madsen.

Usłuchałem jej niczym potulny kundel.

Wystarczyło, że przekroczyłem próg przeklętego Newark High, a już lądowałem na dywaniku u dyrektora. Zastanawiałem się, czy właśnie pobiłem swój rekord i Celeste wykopie mnie z roboty już pierwszego dnia. Schodząc ze schodów, minęliśmy szkolnego ciecia z miną zadowolonego kota, który właśnie narobił mi do buta. Wszedłem do gabinetu za Celeste. Nim usiedliśmy, zaczęła:

– Czy może mi pan wyjaśnić, co na szkolnym dziedzińcu robią podręczniki ostatniego rocznika? Tylko niech mi pan nie usiłuje wmówić, że wszystkie porwał podmuch wiatru! Za długo jestem dyrektorem, żeby wierzyć w takie brednie!

Kurwa, Celeste ja też bym nie uwierzył. Chyba rzeczywiście piastujesz stanowisko dyrektora za długo, bo wszystkich traktujesz jak swoich niedorośniętych uczniów. Tylko, że oni nie są tacy głupi, za jakich ich uważasz.

– Zdaję sobie sprawę, że moje metody wychowawcze są nieco niekonwencjonalne... – zacząłem kulawo.

Po takim wstępie chyba sam bym siebie wykopał z roboty.

– Niekonwencjonalne? – uniosła nieznacznie głos, mimo to poczułem, jakbym właśnie zarobił liścia w twarz – A więc pana, tak zwane, „metody" wychowawcze. – Podeszła demonstracyjnie do okna i odsunęła firankę, nie odwracając się. – Dostały nóg i wyskoczyły z sali lekcyjnej wprost na szkolny dziedziniec.

Celeste, muszę powiedzieć, że cię nie doceniałem. Nie przypuszczałem, że znasz takie pojęcia jak ironia i sarkazm, a tu proszę, obrywam właśnie swoją własną bronią.

– Proszę, niech pan podejdzie. Pan Pimples, nasz woźny, z pewnością jest panu wdzięczny, że zapewnił mu pan dodatkowe zajęcie na dzisiejsze popołudnie. Zapraszam, niech się pan nie krępuje.

Ależ ona była wściekła. A ledwo zdążyłem otworzyć gębę. Kobiety. Z westchnięciem podniosłem się i podszedłem do okna. Uniosłem brew.

– I to dosłownie.

– Słucham? – Spojrzała na mnie jak na przygłupa.

– Dosłownie. Nóg dostały.

Celeste Dwight przeniosła wzrok z mojej twarzy i spojrzała za okno. Nie mogłem opanować leniwego, tryumfalnego uśmiechu, wypełzającego mi na usta. Na dziedzińcu, jak okiem sięgnąć, niczym gromadka małych skautów, uwijał się ostatni rocznik. Wyglądało na to, że inicjatywa wyszła od czarnowłosej, ale pomagali wszyscy. Nawet zdetronizowany Cormack zbierał rozrzucone strony z nieszczęśliwą miną. Dyrektorka odwróciła wzrok od widoku za oknem i ponownie spojrzała na mnie. Wskazała ręką krzesło, dokładnie tak, jak zrobiła to podczas naszego pierwszego spotkania.

– Wygląda na to, że ma pan naprawdę duże szczęście.

Osobiście nazwałbym to inaczej, Celeste. W mojej głowie błąkały się takie słowa jak: „autorytet", „powołanie" tudzież „doświadczenie" w pracy z młodzieżą. Ale nie, ty musiałaś nazwać to „szczęściem", żeby przypadkiem nie przypisać mi zasługi.

– Chyba można tak to nazwać – odparłem ugodowo.

Celeste spojrzała na mnie przenikliwie i niech mi Watchers nasra do buta, jeśli nie widziałem, jak przez jej twarz przebiegł cień uśmiechu.

Belfer (ZAKOŃCZONA)Where stories live. Discover now