Rozdział 3: Jackson Ville.

660 60 133
                                    

Pogrzebałem w schowku na oślep, wrzucając do odtwarzacza kasetę, która pierwsza wpadła mi w rękę. Z głośników rozległy się dźwięki Runaway Train, grupy Soul Asylum. Zakląłem cicho pod nosem. Poprzedni właściciel musiał mieć naprawdę beznadziejny gust muzyczny. Utwór przypominał mi o wszystkim, o czym z całym wysiłkiem próbowałem zapomnieć. Nie byłem przesądny. Tam dokąd zmierzałem, nikt się mnie nie spodziewał, więc nie mogło być mowy o żadnym pechu. Teoretycznie. Wyciągnąłem papierosa ustami i odpaliłem go zwyczajną zapalniczką za ćwierćdolarówkę. Brakowało mi mojej srebrnej zippo. Wiele ze mną przeszła.

Spojrzałem z powątpiewaniem na siedzenie pasażera, na którym spoczywało pudełko, owinięte w szary papier. Po transakcji z Watchersem zawinąłem na chatę, by zabrać ze sobą podarunek. Nie miałem żadnego planu. Nie wiedziałem nawet, czy stara żyje ani czy wciąż mieszka na Christie Lane. Jackson mógł równie dobrze trafić do domu dziecka, a ja nie miałem o tym bladego pojęcia.

Zaparkowałem samochód po przeciwległej stronie ulicy i wyłączyłem światła. Czekałem. Czas mijał nieubłaganie, nawet nie zauważyłem, gdy wyświetlacz pokazał dwudziestą trzecią trzydzieści. W tym czasie przesłuchałem pierdolone Soul Asylum ze siedem razy i wypaliłem dobre ćwierć paczki fajek. Obłęd. Wysiadłem z auta i trzasnąłem drzwiami. Z pakunkiem w rękach, czułem się jak dawno niewidziany wujek z tabliczką czekolady. Chociaż zawartość pudełka była warta o wiele więcej.

Otworzyłem furtkę. Jebana, skrzypiała dokładnie tak, jak zapamiętałem. Wspomnienia wracały do mnie falami. Zachciało mi się rzygać. Pewnie dlatego, że zamiast Dunhilli wziąłem pierdolone Pall Malle. Nacisnąłem dzwonek do drzwi z nadzieją, że jakiś zafajdaniec wreszcie go naprawił. Jak bardzo się przeliczyłem.

– Stara, ktoś kręci się przed domem. Mam go przegonić? – usłyszałem zza drzwi.

Uniosłem rękę z zamiarem zapukania, lecz nim to zrobiłem, drzwi otworzył mi typ w poplamionej podkoszulce. Spod pach wystawały mu włosy długie na około cal. Nie kojarzyłem tej mordy.

– A ktoś ty, do chuja? – zapytał uprzejmie.

– A ty? – odparłem.

– Stara! – obrócił się przez ramię. – Jakiś szczyl robi sobie jaja. Pokazać mu, gdzie jego miejsce? – powiedział, opierając łapę o futrynę.

– Nie radzę – uśmiechnąłem się najsympatyczniej, jak umiałem. W rzeczywistości wyszedł mi jedynie podły grymas. Dobiegło mnie szuranie kapci.

– Weź tę łapę! ­– usłyszałem przepity głos mojej matki, by po chwili zobaczyć ją w całej okazałości. Przeszła pod wyciągniętą ręką typa, któremu jeszcze chwila, a przefasonowałbym mordę. Gretchen zmrużyła zaczerwienione oczy. Była cieniem samej siebie w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Reszki tlenionych włosów, które jej pozostały, prosiły się o porządne mycie i farbowanie.

– Kopę lat, Gretchen – powiedziałem.

– Stara, ty wiesz kto to jest? – zapytał typ, obracając głowę w jej stronę.

– ...Levi? To ty? – zapytała z niedowierzaniem.

Westchnąłem. Ile ludzi zapyta mnie jeszcze dziś o to samo?

– Kurwa! Levi! Jackson, złaź na dół! Levi wrócił! – podniosła rwetes.

– Kto? – zapytał typ w podkoszulce.

– Nie stój tak, tylko go przepuść! No już! Nick, rusz się!

Gretchen uwijała się jak w ukropie.

– Trochę tu bałagan. Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, posprzątałabym – zaczęła trajkotać do siebie, zbierając leżące na dywanie butelki i pety. – Jackson!!!

Belfer (ZAKOŃCZONA)Where stories live. Discover now