Rozdział 11: Studnia

445 45 163
                                    

Słońce zawisło w najwyższym punkcie, gdy prosto z Benny's wszedłem do nagrzanego jak puszka auta. Rzuciłem kurtkę na siedzenie i rozsunąłem z desperacją szybę. Wycofałem samochód, kładąc rękę na oparcie i ostatni raz rzuciłem okiem w lusterko, w którym zamajaczyła knajpa. Z głównej drogi skręciłem w dzielnicę mieszkalną, by oszczędzić sobie czasu.

Powitał mnie znajomy, przykry widok wszechobecnej nędzy. Stare zabudowania, nieużytki okupowane przez bezdomnych narkomanów i zupełnie zrujnowane domy, które, o dziwo, ktoś jeszcze zamieszkiwał. Przewrócone kontenery walały się po ulicy, ukazując swą wstydliwą zawartość. Podrywane podmuchami wiatru pojedyncze śmieci; wycinki starych gazet, puszki po konserwach i piwie, niosły za sobą nieodłączny odór zgnilizny i charakterystyczny dźwięk, przypominający terkotanie starej aparatury do pędzenia bimbru, która należała do ojca mojego kumpla, Milesa.

Najgorszy był jednak pył; pozostałość po wielkich fabrykach, spuścizna dawnych zakładów produkcyjnych. Brud, który zagnieździł się w Newark niczym woskowina w uszach Bena Watchersa, moszcząc sobie wygodne i cieplutkie gniazdko.

W połączeniu z suchym powietrzem, był jak choroba, atakująca nie tylko nozdrza, gardło i płuca mieszkańców. Okrywał mózg mgłą zepsucia, wypaczając postrzeganie elementarnych wartości. Niczym ciężka, opadająca kurtyna, która nie przepuszcza ani krzty światła. Istniało duże prawdopodobieństwo, że był przyczyną wszystkich problemów, gnębiących Newark i jego mieszkańców, czyniąc ich najbardziej nieszczęśliwymi ludźmi na kontynencie. Wraz z pyłem szerzyła się obojętność, krótkowzroczność i niegodziwość.

Newark wydało ich na świat, wykarmiło ochłapami i pozostawiło na pastwę. Jałowa ziemia, na której nic nie ma prawa wyrosnąć. Stracone pokolenia, po których przyjdą kolejne. A po nich następne i następne.

Nie tylko urodziłem się w tym mieście. Byłem tym miastem, a ono było mną. Miałem je we krwi i pod powiekami. Widziałem je za każdym razem, kiedy zamykałem oczy.

Nigdy nie miałem się za dobrego człowieka. Właściwą osobę do snucia tego typu refleksji. Mimo to wiedziałem, co należy robić, a czego pod żadnym pozorem czynić nie wolno. Owen Perkins, moja matka, a teraz także Nick zapomnieli. A ja czułem się w obowiązku im o tym przypomnieć.

Z głośników dobiegł mnie zniekształcony dźwięk Talking Heads. Walnąłem pięścią w deskę rozdzielczą, pomogło. Ostatnio zbyt często popadałem w marazm. Należało zapomnieć o wpadce z wódą i zacząć na nowo. Zajechałem przed szkołę piętnaście minut przed czasem, który wyznaczyłem na konsultacje.

Z drugiego końca korytarza dojrzałem grupkę osób, w tym moich uczniów, którzy czekali cierpliwie przed salą. Postawny mężczyzna rozparł się na wąskiej ławce, a obok niego siedziała, potulnie jak nigdy, jego młodsza wersja. W głuchej dziczy i na kacu stulecia rozpoznałbym w nim ojca osławionego szkolnego przywódcy, Cormacka McGregora. Ta sama nalana, niezdrowa cera, masywny kark i krępa postura. Identyczny wyraz twarzy, oznajmiający światu: „Bez kija nie podchodź. A jeśli masz ze sobą maczetę to nawet lepiej".

Poniosłem wzrokiem dalej. Przodem do okna stała podenerwowana kobieta w średnim wieku. Słupkowy, niewysoki obcas uderzał o podłoże, wwiercając się nierównym dźwiękiem w mózgi wszystkich zgromadzonych.

– Przestałabyś wreszcie – burknął siedzący nieopodal McGregor. – Zaraz mi łeb rozkurwi.

Kobieta obrzuciła go nieprzychylnym spojrzeniem i sięgnęła do płóciennej torby zawieszonej na ramieniu. Niecierpliwym gestem wyjęła lusterko, sprawdzając makijaż. Jakby dawała do zrozumienia, że jej status społeczny przewyższa ten zgromadzonych osób, zaznaczając jednocześnie, że nie zamierza wchodzić w dyskusję z kimś pokroju McGregora. Obstawiałem, że mogła być matką Erica lub Rufusa.

Belfer (ZAKOŃCZONA)Where stories live. Discover now