Rozdział 6 Korsarz

520 50 130
                                    

Znajdowałem się na plaży.

Woda obmywała moje bose stopy. Rozejrzałem się, wiedziony dźwiękiem beztroskiego dziewczęcego śmiechu. Melodyjny głos, nawołujący mnie po imieniu, sprawił, że na mojej twarzy na krótką chwilę zagościł uśmiech. Z drugiego końca plaży biegła Suzie, moja pierwsza dziewczyna. Uradowany, wyszedłem jej naprzeciw. Pamiętam jak dziś, że Swawolna Suzie lubiła eksperymentować. Robiliśmy to wszędzie; nawet w kanale samochodowym jej brata-mechanika. Gdy poprosiła mnie, bym zamiast swojego wsadził jej szyjkę od butelki, stwierdziłem, że pora się wycofać. Mimo to wciąż darzę ją ciepłymi wspomnieniami. Czasami zastanawiam się nawet, w którym burdelu skończyła.

Jej włosy rozwiewał wiatr, zupełnie jak w idealnym, filmowym ujęciu. Miała na sobie długą, błękitną sukienkę, a w rękach trzymała chustę. Po licho jej ta chusta? Ilekroć byliśmy na tej plaży, zwykle zasypialiśmy obwarowani puszkami po piwie, ja z papierosem w pysku, ona z zadzierzgniętą kiecką. A może to nie Suzie...? Zmrużyłem oczy i przystawiłem dłoń do czoła. Faktycznie, to nie była Suz. Nie wiem, jak mogłem pomylić Swawolną Suzie z kobietą, która kroczyła pewnym krokiem w moją stronę. Długie, czarne jak heban włosy, skóra koloru dojrzewającej oliwki i oczy ciskające błyskawice...

Powtarzalny, monotonny dźwięk, wżynał się w warstwy podkorowe mózgu, wyrywając mnie z sennego letargu. Niewiele brakowało, a całowałbym deski w nie swojej sypialni i nie swoim domu w... Newark.

Choć w pierwszym odruchu miałem ochotę cisnąć pieprzonym dzwońcem przez okno, to jednak powstrzymałem się z kilku względów. Po pierwsze; lubiłem swój telefon, po drugie kiedyś nieomal zabiłem w ten sposób ratlerka sąsiadki. I najważniejsze: Uratował mnie dziś przed połowiczną, senną ekstrakcją jąder. Na samą myśl aż się wzdrygnąłem. Dlaczego jest tak, kurwa, zimno? Spojrzałem na termometr, zawieszony naprzeciwko łóżka. Pokazywał 39.20⁰F. Okryłem się kołdrą, podszedłem do okna i rozsunąłem żaluzje. Zasrane Newark spływało strugami deszczu.

Zanim przyjechałem do New Jersey, trochę podróżowałem; duszna i gorąca Filadelfia lub, jak kto woli, „City of Brotherly Love", Connecticut, następnie New Hampshire, kończąc na malowniczej, górzystej prowincji Quebeck w stanie Maine. W żadnym z wymienionych miejsc temperatura nie spadła poniżej 50⁰F.

Quebeck. Może mógłbym zabrać tam kiedyś Jacksona albo... Nie, to nie przejdzie. Złapałem się odruchowo za klapę od kurtki w poszukiwaniu fajek. Rzecz w tym, że miałem na sobie T-shirt, który zastępował mi górę od pidżamy. Westchnąłem ciężko i skierowałem się w stronę drzwi. Pokonałem schody, a z nich już blisko do kuchni. Wciąż okryty kołdrą, sięgnąłem po pojemnik z kawą, choć tym razem nie była mi ona niezbędna, by się dobudzić. Oparłem się o kuchenny blat i w oczekiwaniu na wodę, wystukałem naprędce SMS-a do Jacksona.

Do: Jackson

Dziś po szkole? Baseball?

Braciszek.

Wysłałem.

Nie wiem, czy na zbuntowanych nastolatków działa ta sama metoda, co na oporne dziewczyny, ale postanowiłem spróbować. Próba nie frajer. Odepchnąłem się od blatu i poszedłem wziąć prysznic.

***

Naciągnąłem kaptur i wyszedłem na zewnątrz. Czy prezentowałem się jak nauczyciel? Nie. Mentor? Też nie. Chyba, że po równi pochyłej na dno. Opiekun roku? No proszę cię. Jednak z jakichś względów te dzieciaki zdały się mnie polubić. Na moje szczęście, bo nie widziało mi się biegać po dziedzińcu i zbierać podręczników spod buta tej mendy, Pimplesa.

Ledwo wsiadłem za kierownicę, odezwał się mój telefon. Spojrzałem na wyświetlacz. Krótkie i wdzięczne: „Spierdalaj" dało mi nadzieję na przyszłość. Nie spodziewałem się jakiegokolwiek odzewu, a tu taka niespodzianka. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Jedno było pewne. Przede mną kolejny dzień w Newark, jeden z wielu długich, ciągnących się w nieskończoność dni. To nienajlepsze nastawienie do pracy, ale taki już byłem. Musiałem znaleźć sobie „odskocznię" i to jak najszybciej.

Belfer (ZAKOŃCZONA)Where stories live. Discover now