Rozdział 10: Stadium upadku.

401 43 76
                                    

Miałem dość. Cały weekend przespałem, a kiedy nie spałem, piłem. W międzyczasie oglądałem durne sitcomy, następnie znów zapadałem w sen i tak w kółko. Niezależnie od okoliczności musiałem przystopować, choć miałem ochotę pić aż zastanie mnie zmierzch życia.

Nałóg wyssałem ze zwiotczałych piersi matki, gdy była w ciągu. Nie poprzestawałem na piciu. Jednego dnia byłem pijusem, kolejnego szukałem znajomości na „jedną noc". Każdej kolejnej nocy z rzędu.

Dawno przegapiłem moment, kiedy fajki przestały mi wystarczać. Miałem trzy dni wyjęte z życiorysu. Poniedziałkowe zajęcia opuściłem pod pretekstem nagłej sprawy rodzinnej. I nie byłoby wcale źle, gdyby u podłoża mojego trzydniowego pijaństwa, nie leżała beznadziejna sprawa z udziałem mojego brata i jednego z naszych przybranych tatusiów.

Wpatrywałem się w sufit, z ręką bezładnie przewieszoną przez łóżko, muskając opuszkami gwint mojej przyjaciółki-butelki. W przebłyskach świadomości, szukałem na ścianach odpowiedzi. Owłosiony brzuch wylewał się z każdego kąta i pochłaniał wątłe ciało nastolatka. Przechyliłem się przez oparcie i zrzygałem żółcią.

Tak bardzo chciałem się mylić. Błędnie połączyć fakty, zsumować składniki w taki sposób, że dawały zły wynik. Ile bym w siebie nie wlał, wciąż wyglądało to tak samo.

We wtorkowy poranek obudziłem się na podłodze. Twarde i zimne panele przyniosły jaką taką trzeźwość umysłu i sprawiły, że niejako odciąłem się od tego, co się wydarzyło. Choć łeb nawalał mnie niemożebnie, zmusiłem się do postawienia kilku kroków w stronę łazienki. Byłem słaby niczym późnojesienny liść, który chybocze na wietrze, nie mogąc zdecydować czy skoczyć w przepaść, czy trzymać się gałęzi jak ostatniej deski.

Wyglądałem jak trup i tak też się czułem. Wszedłem pod prysznic z ulgą zmywając z siebie cały brud, zarówno cielesny i ten, który zasnuł mi mózg, robiąc ze mnie niemal to co z Gretchen.

Wyszedłem spod prysznica, i sięgnąwszy po maszynkę, ogarnąłem zarost. Kiszki grały mi marsza już pod prysznicem i czułem, że schudłem dobre kilka funtów. Wciągnąłem na siebie czyste ubranie i powłócząc nogami, skierowałem się w stronę kuchni. Nie licząc na wiele, otworzyłem lodówkę, która przywitała mnie szpetnie widokiem zepsutego jedzenia. Trzasnąłem wściekle drzwiczkami, zupełnie jakby była mi coś winna i wciąż bardzo słaby wyszedłem z domu.

***

Czterdzieści minut później wysiadłem pod zajazdem Benny's. Nienawidziłem jeść sam. A jako, że robiłem to ostatnio nader często, potrzebowałem widoku ludzi, tak samo jak smaku tytoniu na koniuszku języka. Jako że od mojego wyjazdu sporo zmieniło się na gastronomicznej mapie Newark, co akurat nie było dziwne, biznesy (zwykle prowadzone przez nietutejszych), powstawały i upadały, zabijane horrendalnym czynszem, Benny's było jedyną knajpą w okolicy, którą znałem.

Gdy wszedłem, przywitał mnie ten sam dźwięk dzwonka, zwiastujący przybycie nowego klienta, lecz atmosfera była zgoła inna. Ku mojemu zaskoczeniu, w knajpie znajdowali się goście. Normalnych ludzi, nie jakichś szemranych typków, czy przypadkowych pasażerów na gapę, jak wówczas ja i Stella. Zniknęła odstraszająca, naznaczona piętnem czasu podobizna wujaszka Benny'ego, a zamiast swądu starego oleju, uraczył mnie zapach jedzenia, unoszący się w całym pomieszczeniu. Apetyczna woń obudziła do życia moje przepalone wódą ślinianki, aż migiem znalazłem się przy kontuarze. Mężczyzna, który wychynął zza barowej lady był innym człowiekiem.

Z ledwością rozpoznałem w nim wujaszka Benny'ego. Jego policzki stały się pełniejsze, bujny wąs nie przypominał już szczurzego ogona. Przysiadłem na barowym stołku. Mężczyzna przyjrzał mi się podejrzliwie, a ja nabrałem przekonania, że zaraz wylecę stąd na moją przepitą, pozbawioną wyrazu mordę. Rozpoznawszy we mnie łajdaka, który niewybrednie zasugerował, by zwijał swój obwoźny kram, jego oblicze nieoczekiwanie się rozjaśniło.

Belfer (ZAKOŃCZONA)Where stories live. Discover now