Rozdział 13: Część I. Równia pochyła

344 45 107
                                    

Noah miał niespełna półtora roku, gdy go zostawiłem.

Dzień jeszcze na dobre się nie zaczął, a ja już byłem wymiętolony jak ubrania w chińskim markecie. Wyrzuty sumienia nachodziły mnie średnio co drugi weekend, gdy akurat nie piłem lub nie baraszkowałem w inny sposób. A ostatnio żyłem jak, nie przymierzając, mnich z zakonu braci bosych – bez kasy i rutynowej ruchałki. Położyłem stopy na podłodze, mobilizując całą swą rozmemłaną osobę do przyjęcia postawy pionowej.

Parzyłem swoją pierwszą, rzecz jasna, kawę, gdy zza okna dobiegł mnie dźwięk zardzewiałej furtki. Zakląłem siarczyście, przekonany, że natrętna nastolatka przyszła zrobić sobie zdjęcie z moją fujarą. Wyszedłem jak stałem, bez butów i z papierosem w pysku, by położyć kres króliczemu popędowi mojej uczennicy. Jednak przed domem nie było nikogo. Jedynym śladem czyjejś niedawnej obecności był plik kartek, wystający filuternie ze skrzynki.

Oho, pomyślałem.

Otworzyłem list, jeszcze zanim wszedłem do środka. Przeleciałem wzrokiem po piśmie, nie zwracając uwagi na to, że kiepowałem na idealny chodniczek z trawy, który, jak cały dom, nie należał do mnie.

Nie chciało być inaczej. Szczypałem się i targałem za włosy. Jednak rzeczywistość twardo obstawała przy swoim. To nie tak, że się tego nie spodziewałem. Skądinąd, niczym uczniak, liczyłem, że jeśli będę unikać wywołania do tablicy; pójdę na wagary, spóźnię się lub „zachoruję", to ucieknę przed odpowiedzialnością. Niestety, odpowiedzi na to pytanie musiałem udzielić.

W rękach trzymałem pozew o rozwód.

Pierwszego dnia mojego debiutanckiego występu w Newark High nie kłamałem, gdy przyznałem, że mam żonę. Praktycznie nie miałem jej już przed urodzeniem Noaha, a nawet po ślubie, który był pijacką tragifarsą. Jednak formalnie wciąż byliśmy małżeństwem.

Nie żebym nigdy nie poczuł niczego do Layli. Jednak największą więź miałem z jej naturalnie wielkimi piersiami aniżeli z jakąkolwiek częścią charakteru. Czas, w którym wzięliśmy spontaniczny ślub, przypadał na największy okres mojego pijaństwa. Budziłem się by pić, piłem po to, żeby utrzymać się przy życiu.

Gdy się ocknąłem, Layla miała już brzuch wielkości plażowej piłki. Okres ciąży i rok po narodzinach Noaha przeżyłem jak w letargu. Trzeźwy jak świnia, ale za to boleśnie świadomy. Robiłem nadgodziny, udzielałem korepetycji, nie opuściłem żadnej konferencji, konsultowałem na potęgę, wszystko po to, by nie być w domu. Wtedy też objawiła się moja nadzwyczajna słabość do kobiet. Nie byłem szczególnie wybredny; brałem na warsztat studentki, doktorantki, nierzadko, starsze o kilka lat, wykładowczynie. Rąbałem, ile wlezie. Hotele, pociągi, opuszczone parkingi sprzyjały inicjowaniu niezobowiązującego bzykanka.

Layla nie była naiwna, a już z całą pewnością niegłupia. Wyczuła pismo nosem, szybciej niż pies tropiący paczkę koki. Jednak czego się spodziewała? Zaciągnęła do ołtarza na wpół przytomnego jelenia, z krwią rozcieńczoną hektolitrami wódy.

Początkowo przymykała oko na zdrady, licząc, że wkrótce się ogarnę. W końcu pensja wykładowcy to niemały wkład do budżetu domowego. Zwłaszcza, że sama miała dwie lewe ręce do roboty. Jednak rachowała nadzwyczaj dobrze, czego dowodem był papier, którego treść mogłem utożsamiać z wyrokiem. Oczami wyobraźni ujrzałem swoją kartę zgonu:

Levi Madsen

Lat: Trzydzieści cztery

Przyczyna śmierci: Alimenty.

Założyłem dłonie za potylicę i zaśmiałem się z niedowierzania. Sąsiadka z okna naprzeciwka popukała się w czoło, biorąc mnie za kompletnego czubka. Do głowy przyszła mi piosenka, którą śpiewaliśmy z Laylą w dniu naszego ślubu, będąc kompletnie zalani. Teraz ze zdecydowanie ironicznym wydźwiękiem:

Belfer (ZAKOŃCZONA)Where stories live. Discover now