Rozdział 19 Zawodnik

258 31 123
                                    

Strikeout*!

Uśmiechnąłem się i opuściłem kij baseballowy. Jackson odrzucił rękawicę i otarł pot z czoła.

– W ogóle się nie starasz. – Stęknął oskarżycielsko. – Dajesz mi fory?!

– Nic z tych rzeczy. Po prostu jesteś dobry. – Rozłożyłem ręce.

W rzeczywistości prawda leżała nieco po środku. Z jednej strony dawałem mu wygrać, z drugiej nie piłem od dwóch dni, jedenastu godzin i – spojrzałem na zegarek – trzydziestu ośmiu minut. To zdecydowanie utrudniało precyzyjne uderzenie.

– Chcesz się odegrać? Lepiej żebyś chciał. Wolałbym nie mieć wrażenia, że zmarnowałem popołudnie. – Podał mi rękawicę i wziął ode mnie kij. – Rzucasz.

– Udowodnij, na co cię stać – odparłem, wyciągając z ust źdźbło trawy.

Papierosy zostawiłem z rozmysłem w samochodzie. Nie wiem, dlaczego chciałem, abyśmy obaj myśleli, że wcale nie mam problemu z paleniem. Ja nie jarałem, Jackson nie zadawał pytań. Miałem wrażenie, że zaraz dostanę kociokwiku.

Włożyłem rękawicę, dokładnie tę, którą mu podarowałem. Była idealna, pachniała skórą i...

– Rzucasz czy nie?! – Ryknął Jackson z drugiego końca boiska.

Zająłem pozycję. Przysiadłem delikatnie na jednej nodze, przenosząc ciężar ciała na drugą. Wykonując niemal książkowy półobrót, zrobiłem wymach i... Grawitacja zrobiła swoje, a ja wykopyrtnąłem się jak długi na murawę.

Musiałem to sobie oddać. Fakt, że nie piłem od dwóch dni, jedenastu godzin i trzydziestu ośmiu minut byłby nim, gdybym w międzyczasie nie obalił ćwiartki wódki przepitej orzechowym Schnappsem.

Jackson rzucił ze zdenerwowaniem kij, zamierzając opuścić boisko.

– Poczekaj! – krzyknąłem, usiłując się podnieść.

Na próżno. Pierdolony Newton i prawo powszechnego ciążenia, kurwa jego mać.

– Jesteś debilem!!! Wszystko psujesz!

– Ale Jacks...! – Nie dokończyłem.

– Zadzwoń tam! – krzyknął na odchodnym.

Miał pełne prawo się wkurzyć. Głowa Jacksona zamajaczyła mi w oddali, odskakując zabawnie na boki. Potarłem oczy i sięgnąłem do kieszeni spodni. Znalazłszy ulotkę, chwilę przyglądałem się wytłuszczonym literkom, po czym włożyłem ją z powrotem do kieszeni i wyłożyłem się na murawie. Zmrużyłem jedno oko, wyciągając dłoń w stronę słońca. Jak na tę porę roku było zbyt jasne, uporczywe i wredne. Nie chciało zgasnąć, choć je prosiłem. Poklepałem się po kieszeniach. Usilnie potrzebowałem fajek, które zostawiłem w samochodzie.

Nagle wysoki cień przysłonił mi słońce, a ja pomyślałem, że to sam Anioł Pański zlitował się nade mną i zstąpił z nieba, zdziwiony, że można się tak upodlić. Jednak im dłużej patrzyłem, to nie żaden anioł, a Stella, więc nie za wiele się pomyliłem. Jej krągłe piersi wysypywały się z dekoltu, ilekroć się pochylała, i nawet chciałem jej o tym powiedzieć, jednak nie mogłem. Nauczycielka zachichotała, widząc moje zakłopotanie, a ja zorientowałem się, że przecież to nie Stella się tak śmieje. Już wiedziałem – to była Ava. Jak mogłem je pomylić! Stella nigdy by się ze mnie nie śmiała, może nawet ujęłaby moją twarz i położyła sobie na kolanach, głaskając czule. To Ava! Natrząsała się ze mnie, chichotka jedna. Gdybym tylko mógł, pochwyciłbym ją i...

– Zostaw go. To jakiś pijak!

Usłyszałem śmiech oraz przytłumione, chłopięce głosy, a następnie dźwięk oddających się kroków. Wciąż znajdowałem się na boisku, tłumnie odwiedzanym przez okoliczne dzieciaki. Nie wiem, ile tak leżałem, ale słońce przestało mi już dokuczać i zniknęło za widnokręgiem.

Belfer (ZAKOŃCZONA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz