– Strikeout*!
Uśmiechnąłem się i opuściłem kij baseballowy. Jackson odrzucił rękawicę i otarł pot z czoła.
– W ogóle się nie starasz. – Stęknął oskarżycielsko. – Dajesz mi fory?!
– Nic z tych rzeczy. Po prostu jesteś dobry. – Rozłożyłem ręce.
W rzeczywistości prawda leżała nieco po środku. Z jednej strony dawałem mu wygrać, z drugiej nie piłem od dwóch dni, jedenastu godzin i – spojrzałem na zegarek – trzydziestu ośmiu minut. To zdecydowanie utrudniało precyzyjne uderzenie.
– Chcesz się odegrać? Lepiej żebyś chciał. Wolałbym nie mieć wrażenia, że zmarnowałem popołudnie. – Podał mi rękawicę i wziął ode mnie kij. – Rzucasz.
– Udowodnij, na co cię stać – odparłem, wyciągając z ust źdźbło trawy.
Papierosy zostawiłem z rozmysłem w samochodzie. Nie wiem, dlaczego chciałem, abyśmy obaj myśleli, że wcale nie mam problemu z paleniem. Ja nie jarałem, Jackson nie zadawał pytań. Miałem wrażenie, że zaraz dostanę kociokwiku.
Włożyłem rękawicę, dokładnie tę, którą mu podarowałem. Była idealna, pachniała skórą i...
– Rzucasz czy nie?! – Ryknął Jackson z drugiego końca boiska.
Zająłem pozycję. Przysiadłem delikatnie na jednej nodze, przenosząc ciężar ciała na drugą. Wykonując niemal książkowy półobrót, zrobiłem wymach i... Grawitacja zrobiła swoje, a ja wykopyrtnąłem się jak długi na murawę.
Musiałem to sobie oddać. Fakt, że nie piłem od dwóch dni, jedenastu godzin i trzydziestu ośmiu minut byłby nim, gdybym w międzyczasie nie obalił ćwiartki wódki przepitej orzechowym Schnappsem.
Jackson rzucił ze zdenerwowaniem kij, zamierzając opuścić boisko.
– Poczekaj! – krzyknąłem, usiłując się podnieść.
Na próżno. Pierdolony Newton i prawo powszechnego ciążenia, kurwa jego mać.
– Jesteś debilem!!! Wszystko psujesz!
– Ale Jacks...! – Nie dokończyłem.
– Zadzwoń tam! – krzyknął na odchodnym.
Miał pełne prawo się wkurzyć. Głowa Jacksona zamajaczyła mi w oddali, odskakując zabawnie na boki. Potarłem oczy i sięgnąłem do kieszeni spodni. Znalazłszy ulotkę, chwilę przyglądałem się wytłuszczonym literkom, po czym włożyłem ją z powrotem do kieszeni i wyłożyłem się na murawie. Zmrużyłem jedno oko, wyciągając dłoń w stronę słońca. Jak na tę porę roku było zbyt jasne, uporczywe i wredne. Nie chciało zgasnąć, choć je prosiłem. Poklepałem się po kieszeniach. Usilnie potrzebowałem fajek, które zostawiłem w samochodzie.
Nagle wysoki cień przysłonił mi słońce, a ja pomyślałem, że to sam Anioł Pański zlitował się nade mną i zstąpił z nieba, zdziwiony, że można się tak upodlić. Jednak im dłużej patrzyłem, to nie żaden anioł, a Stella, więc nie za wiele się pomyliłem. Jej krągłe piersi wysypywały się z dekoltu, ilekroć się pochylała, i nawet chciałem jej o tym powiedzieć, jednak nie mogłem. Nauczycielka zachichotała, widząc moje zakłopotanie, a ja zorientowałem się, że przecież to nie Stella się tak śmieje. Już wiedziałem – to była Ava. Jak mogłem je pomylić! Stella nigdy by się ze mnie nie śmiała, może nawet ujęłaby moją twarz i położyła sobie na kolanach, głaskając czule. To Ava! Natrząsała się ze mnie, chichotka jedna. Gdybym tylko mógł, pochwyciłbym ją i...
– Zostaw go. To jakiś pijak!
Usłyszałem śmiech oraz przytłumione, chłopięce głosy, a następnie dźwięk oddających się kroków. Wciąż znajdowałem się na boisku, tłumnie odwiedzanym przez okoliczne dzieciaki. Nie wiem, ile tak leżałem, ale słońce przestało mi już dokuczać i zniknęło za widnokręgiem.
CZYTASZ
Belfer (ZAKOŃCZONA)
General FictionPowroty nigdy nie są łatwe. Leviemu Madsenowi nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Wykładowca na Jersey City State College wraca do znienawidzonego Newark, by objąć posadę opiekuna najstarszego rocznika i nauczyciela języka angielskiego w Newark High...