Rozdział 16

8.8K 1.1K 311
                                    

Bez względu na to, co mówiła Callie, George wiedział, że musiał ostatecznie się wynieść. W czasie, gdy Fred był jeszcze w szpitalu, on deportował się do ich domu i prędko pozbierał niewiele swoich rzeczy, które tam trzymał. Zapamiętał też oczywiście, by zabrać jego nowego towarzysza, którym był żółw Liam.

Minęło już trochę czasu od jego zakupu, a George nie miał okazji ponownie spotkać dziewczyny, przez którą poniekąd go kupił. Był w sklepie codziennie z nadzieją, że ją jeszcze zobaczy (bo, jak uważał, nadal nie odwdzięczył się jej za uratowanie go), jednak nie przyszła. Żałował, tak bardzo żałował, że nawet nie zapamiętał jej imienia...

George umieścił terrarium Liama na dosyć dużej, drewnianej komodzie w jego sypialni na Pokątnej, po czym usiadł na swoim łóżku. Westchnął i popatrzył na żółwia zaszkolnymi oczami. Przytłaczało go to wszystko, ta samotność, radość jego rodzeństwa - przecież nawet Percy był jak w związku ze swoją pracą - podczas gdy on mógł najwyżej porozmawiać ze ścianą. Sam nie wiedział, kiedy i jak zebrało mu się na płacz.

A George Weasley przecież nigdy nie płakał.

- No i zostaliśmy sami, Liam.

Dwa dni później, pierwszego kwietnia, Fred i George dekorowali dom nie tylko z okazji swoich urodzin, ale głównie na cześć Callie i małego Artura, którzy wreszcie mieli opuścić szpital. Bliźniacy wyczarowywali niebieskie balony, konfetti, serpentyny i wszelkie inne dekoracje gdzie tylko się dało, niemal całkowicie zakrywając nimi sufity i ściany. Wszystko miało być idealnie na tamten dzień; Fred po prostu nie wyobrażał sobie tego inaczej.

- To najlepszy prezent na urodziny, jaki kiedykolwiek dostałem - powiedział, nie odrywając wzroku od sufitu, pod który wysyłał kolejne balony w różnych odcieniach niebieskiego. - George, cholera, ja nie potrafię uwierzyć w to, że mam syna.

- No... Zważając na to, że jeszcze nieco ponad dziewięć lat temu matka twojego syna wyzywała nas na każdym kroku, to tak, też nie potrafię - odparł mu brat ze śmiechem, zajmując się girlandami na ścianie.

Fred uśmiechnął się, o ile to możliwe, jeszcze szerzej niż wcześniej. Od narodzin Artura radość nie schodziła mu z twarzy.

- Nawet nie wiesz, jak ją kocham - powiedział rozmarzonym tonem. George westchnął cicho.

- Wiem, wiem... - mruknął tylko, bardziej do siebie niż do brata.

- Teraz to nawet nie dziwię się rodzicom, że mieli tak dużo dzieci - kontynuował Fred, mówiąc jakby w transie. - Z Callie też mógłbym tyle mieć. Jak ona się zgodzi, to nawet się nie będę wahał.

- No, no, zmienisz zdanie, jak będziesz musiał wstawać w nocy. - Zaśmiał się George, jednak Freda to nie wzruszało.

- A mało to wstawaliśmy w Hogwarcie? Jestem przyzwyczajony - odparł, po czym, zadowolony ze swojej pracy, podszedł do brata. - Dobra. Lecę po nich. Już nie mogę się doczekać.

- Leć, leć - odparł George. - Ja tu mam wszystko pod absolutną kontrolą - dodał, od niechcenia wyczarowując kolejną girlandę.

Fred złapał za kluczyki od auta (nowego, latającego auta, rzecz jasna), po czym wypadł z domu jak poparzony. George natomiast obejrzał jeszcze raz swoje dzieło i, upewniwszy się, że każdy cal sufitu zakryty był niebieskimi balonami, a ściany innymi dekoracjami, pozwolił sobie na przerwę. Ruszył do kuchni, by się czegoś napić, jednak nie był tam dłużej niż dwie minuty, gdy ktoś zapukał do drzwi.

Zdziwiony George porzucił swoją niedopitą lemoniadę i wyszedł do przedpokoju, zastanawiając się, kto to mógł być - bo Fred na pewno tak szybko nie wrócił. Zaintrygowany w końcu otworzył drzwi, a tam ujrzał...

- Dzień dobry, braciszku! - zawołał uśmiechnięty od ucha do ucha Charlie, który stał na progu razem z Leah.

- O, hej, to wy - powiedział zaskoczony George, po czym zmarszczył czoło, próbując przypomnieć sobie, która była godzina. Z tego co wiedział, cała rodzina miała się zebrać o wiele później.

- Nie jesteśmy spóźnieni? - zapytała Leah, zauważywszy wszechobecne dekoracje.

George od razu pokręcił głową i przesunął się nieco, dając tym samym małżeństwie wejść do środka.

- Jesteście w zasadzie za wcześnie - wyjaśnił, zamykając za nimi drzwi. - Fred dopiero co poleciał do szpitala.

- To może nawet lepiej - stwierdził Charlie, po czym rozłożył swoje ręce i od razu przytulił młodszego brata najmocniej jak potrafił. - No to wszystkiego najlepszego, braciszku. Dwadzieścia pięć na karku! Kiedy to minęło? Starość, nie radość...

- Odezwał się młody - odparł mu George sarkastycznie, choć uśmiechając się. Charlie zdrowo klepnął go w plecy.

- Ja też ci życzę wszystkiego najlepszego, George - powiedziała Leah i przytuliła go krótko, gdy Charlie ją do niego dopuścił. - To prezent od nas - dodała, wręczając mu jakiś nieduży, srebrny pakunek.

- Dziękuję wam - odparł George, czując przyjemne ciepło w środku. Choć pamiętał, że były jego urodziny, przez całe zamieszanie związane z Callie i Arturem miał wrażenie, że jakoś wszyscy inni o nich zapomną. Cieszył się wybitnie, że tak się nie stało.

- No, a to będzie dla małego - powiedział nagle Charlie, a następnie wyjął coś malutkiego z kieszeni. Rzucił Engorgio, a owa rzecz urosła nagle do rozmiarów dorosłego człowieka: był nią błękitny, pluszowy smok.

- Nawet wpasowuje się w dekoracje - stwierdziła Leah, zwracając uwagę na podobne kolory maskotki i girland.

George zaprowadził brata i jego żonę do jadalni, gdzie również zostawił swój prezent. Nie chciał otwierać jakiegokolwiek podarunku bez Freda, bo wszystko przecież zawsze robili razem.

Na tę myśl, że Fred nie chciałby otworzyć z nim prezentu, bo będzie zbyt zajęty synem, serce mu się zatopiło. Nie chciał tracić swojego bliźniaka, nie chciał tracić tych wszystkich tradycji, które mieli od dwudziestu pięciu lat, nie chciał tracić osoby, którą kochał najbardziej...

Nie było wtedy jednak za dużo czasu na przemyślenia, gdyż Charlie zaczął bombardować brata pytaniami o to, co u nich się działo, jak było w sklepie, jak w ogóle im się żyło. George przyjął wtedy swój firmowy uśmiech i opowiadał zgodnie z prawdą, że w sklepie wiodło im się doskonale, że kupił sobie żółwia... Pominął tylko wszystkie osobiste rozterki, z których nie zwierzył się jeszcze nikomu, nawet Fredowi, nie chcąc mącić jego szczęścia.

W tym samym czasie, gdy George rozmawiał z małżeństwem smokologów, dzwonek w sklepie bliźniaków na Pokątnej zadzwonił głośno, gdy drzwi zostały otwarte.

Keva Doyle wreszcie oderwała się od pracy i w pierwszej wolnej chwili od razu wpadła do sklepu, gdzie szukała szaleńca, który przez nią kupił żółwia, a o którym myślała przez ostatnie parę dni: czy z szoku, czy z sympatii, czy może z obu powodów naraz - nie wiedziała sama. Obeszła cały sklep, pozwoliła sobie nawet nieśmiało zajrzeć na zaplecze, ale niestety - rudzielca tam nie było.

Owce też śmieszkują • George Weasleyजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें