11#

291 34 54
                                    

lagom (szwedzki) - nie za mało, nie za dużo, a w sam raz

Moje palce monotonnie stukały w czarną, trochę brudną klawiaturę komputera, zajmującego honorowe miejsce w moim biurze. Powieki same mi się zamykały ze zmęczenia. Czułem, że zaraz zasnę, a w klawiaturę uderzy moja głowa zamiast palców.

Zwolniłem tempo, skupiając się na poprzedniej linijce raportu, nad którym siedziałem od ponad dwóch godzin. Spróbowałem skupić się na słowach i ich znaczeniu, ale wydawało mi się to niemożliwe. Litery zdawały się rozmazywać na ekranie i nie ważne jak długo wpatrywałem się w nie, one i tak nie miały żadnego, nawet najmniejszego, sensu. Chyba nie nadaję się do tej pracy. Albo w ogóle do jakiejkolwiek innej roboty.

- No dalej, Luke, ty durniu - wymamrotałem pod nosem, wystukując nerwowo rytm na swoim podbródku. Czułem jak poirytowanie znowu we mnie wzbiera - Zrób chociaż jedną rzecz porządnie.

Dobrze, że nikt mnie nie słyszał. W przeciwnym razie na pewno skierowałby mnie na leczenie psychiatryczne. Mało, że gadałem do siebie, to jeszcze mówiłem o swoim bycie w trzeciej osobie. Cudownie.

Już miałem rwać moje świeżo umyte, trochę napuszone, loki z głowy, kiedy ktoś zapukał do drzwi mojego gabinetu. Wyprostowałem się i zacząłem wystukiwać przypadkowe słowa na klawiaturze, udając, że faktycznie coś robię.

Michael, depresja, strach, zirytowanie... miłość????

Nóż otwierał mi się w kieszeni na myśl, że przed drzwiami mógł stać mój ukochany ojciec. Gdyby to był faktycznie on nie wiem co bym zrobił. Chyba zacząłbym krzyczeć. Albo płakać. Wszystko jedno.

Przyznaję się bez bicia. Nie wziąłem antydepresantów. Ani wczoraj ani dzisiaj. Kompletnie o tym zapomniałem. Wczoraj z powodu kaca, który trochę pomęczył mnie po sobotniej imprezie w domu Michaela. A dziś zwyczajnie o nich zapomniałem, skupiając się na wspomnieniach z sobotniej nocy. Byłem zirytowany. Nie tylko przez pracę, ale także przez Michaela, który perfidnie bawił się mną i leciał ze mną w kulki.

Drzwi otworzyły się, a za nimi dojrzałem blond, rozwichrzoną czuprynę. Wstrzymałem oddech. Nie, twarz tego osobnika była zbyt młoda i przystojna, jeszcze nie obarczona piętnem starości, żeby mogła należeć do mojego ojca. Zamiast starego, poczciwego Andrew, u moich skromnych progów zawitał Michael Clifford, aktualnie liczący się bardziej w moich oczach niż ktokolwiek inny. No dobrze, może stał na równi z Bridget i moją mamą. Ale daję słowo, był bardzo ważny.

- Cześć - powiedziałem, nadal wpatrując się w ekran komputera. Pospiesznie skasowałem napisane przeze mnie słowa, w obawie, że Michael może spojrzeć przez moje ramię i dostrzec, jak chory na umyśle jestem.

- Przyniosłem ci jedzenie. Tak dla zawarcia rozejmu - powiedział na wstępie blondyn, zamykając za sobą cichutko drzwi i machając nad głową małą, plastikową reklamówką.

- A to byliśmy pokłóceni? - uniosłem brwi do góry, szybko odwracając wzrok od jego zielonych tęczówek.

- Tak mi się wydaje... W szczególności po tym jak prawie wybiegłeś z imprezy - chłopak ostrożnie postawił reklamówkę z jedzeniem na biurku, sam wpół siadając na jego blacie. Obrysowałem kształt jednego z klawiszy z białą literką "M". Wolałbym teraz rysować wzorki na jego skórze, a nie na brudnej klawiaturze komputera.

- Dziękuję - odpowiedziałem, na tyle uprzejmie i ciepło, na ile pozwalały mi moje zszargane od nerwów myśli. Naprawdę byłem wdzięczny za tę porcję jedzenia. Dzisiaj wyszedłem z mieszkania bez jedzenia. Bridget zawołała coś za mną, ale ja nie zwróciłem na to uwagi. Pewnie dlatego wyciszyłem telefon. Bałem się jej reakcji i nie potrafiłem sobie wyobrazić jak bardzo wkurzona na mnie była. W końcu w niedzielę też zbytnio się nie objadałem, ale to raczej przez lekkiego kaca.

espoir▪mukeWhere stories live. Discover now