2#

391 40 97
                                    

apotelesma (łacina) - wpływ gwiazd na ludzki los 

- To jak wydostałeś się z trumny, Edwardzie? - zapytałem bełkotliwie, końcówkę pytania podsumowując czknięciem.

- Nie jesteś Bellą, to po pierwsze - to mówiąc chłopak wycelował we mnie palec, patrząc na mnie spod blond grzywki, która kaskadą zniszczonych od farby kosmyków opadła na jego lewe oko - A po drugie ja nigdy nie byłem w trumnie.

- Jasne - powiedziałem, przeciągając przy tym drugą samogłoskę.

- Możemy porozmawiać gdzieś, gdzie jest ciszej? - Michael skinieniem głowy wskazał na drzwi prowadzące do wyjścia z męskiej toalety. Wywróciłem oczami, a mój błędnik kompletnie zwariował. Zakręciło mi się jeszcze bardziej w głowie i prawdopodobnie skończyłbym znowu na podłodze, gdyby nie dłoń Michaela, który przytrzymał moje ciało w pionie. Zamglonym wzrokiem otaksowałem rękę chłopaka.

- Ciekawe - mruknąłem niezrozumiale, sceptycznie nastawiony do całej tej sytuacji. Uniosłem w górę palec Michaela, który nadal oplatał moje przedramię.

- Dobrze się bawisz? - warknął, kiedy moje dłonie powędrowały na jego twarz, rozciągając jego różowe policzki i szczypiąc skórę.

- Znakomicie - zarechotałem, owiewając oddechem, który swoją drugą cuchnął od nadmiernej dawki alkoholu, twarz chłopaka. Michael zakaszlał i powachlował twarz ręką, jakby co najmniej odpędzał się od natrętnej muchy.

- Czyli jakie wytłumaczenie masz na to całe gówno? - buntowniczo odchyliłem się do tyłu, na całe szczęście dolną częścią pleców napotykając krawędź umywalki. Ramiona splotłem na piersi, próbując wyglądać pewnie i groźnie.

- To nie jest rozmowa na teraz.

- Niby dlaczego? Może dlatego, że ty nie istniejesz? - uniosłem się, śmiejąc się historycznie.

Zasada numer jeden, nie mieszać alkoholu z antydepresantami. Ani w ogóle z żadnymi innymi lekarstwami.

Zasada numer dwa, nie zakochiwać się w osobach z którymi nie masz szans, a tym bardziej nie w trupach czy innych Edwardach.

A na deser, zasada numer trzy, nie mieszać alkoholu z antydepresantami...

Zaraz. To już było.

No tak, nieważne. Po prostu nigdy, ale to przenigdy, tego nie róbcie.

- Istnieję - głos Michaela był tak pewny, że prawie mu uwierzyłem. Prawie.

- Udowodnij - syknąłem. Wyzwanie rysowało się w moich zaćmionych trunkiem oczach. Michael przygryzł wargę i spojrzał w dół, jakby nad czymś się zastanawiał. Jakby się wahał.

Spodziewałem się po nim wszystkiego. W głowie już wyobrażałem sobie, że Michael dotknie mnie znowu czy nawet pocałuje, ale nie myślałem, że blondyn znowu zacznie gadać. Już miałem wywrócić oczami albo po prostu odwrócić się na pięcie i wyjść, kiedy z uchylonych ust Michaela padło tylko jedno słowo.

- Petrichor.

To wystarczyło, żeby przyprawić mnie o ciarki. Jeszcze nie zdecydowałem czy był to symptom nieszczęsnej miłości, na którą nadal cierpiałem, jakby była to grypa, czy też była to oznaka szaleństwa i strachu. Przecież to jest niemożliwe. Tylko on o tym wiedział, a ja nie wyobraziłbym sobie aż tak okropnych rzeczy. Owszem, czasem chciałam umrzeć, ale bez przesady. Nie byłem aż tak makabryczny. Już nie.

- Czyli... Jak to... Nic nie rozumiem - emocje, które przez tyle lat w sobie tłumiłem teraz zaczęły wypływać na powierzchnię. Smutek, panika, gorzki żal, rozczarowanie, miłość...

espoir▪mukeWhere stories live. Discover now