Rozdział LXVII

944 80 21
                                    

Podniosłem się z posłania z cichym jękiem i przetarłem oko dłonią, ziewając szeroko.
Prostując się, poczułem nieprzyjemny ból szyi i całych pleców.
- Jak ja nie cierpię spania na materacach w namiotach wojskowych!- syknąłem i wstałem.

Rozejrzałem się po namiocie i podszedłem do mojego płaszcza rzuconego na torbę.
Założyłem go i chwyciłem leżący niedaleko miecz.
Wziąłem go i już miałem wyjść, ale przystanąłem obok niewielkiego stolika z misą owoców.
Chwyciłem po chwili namysłu gruszkę i wyszedłem niechętnie na dwór.

Pierwsze co poczułem, to zimny wiatr na twarzy.
Że też to ja muszę mieć wartę o piątej rano przy lesie. Nie mógł być to ktoś inny?
Ziewnąłem jeszcze raz i obejrzałem się dookoła, pociągając nosem.
Wszędzie tylko drzewa i ta cholernie mleczna mgła, przez którą kompletnie nic nie było widać.
- Świetnie, idealne warunki do pełnienia warty.-prychnąłem pod nosem.

Rozejrzałem się po okolicy i wypatrzyłem przewalony pień drzewa.
Ruszyłem w jego stronę i na nim usiadłem. Skrzywiłem się czując wilgoć na spodniach.
Siedziałem tak dobre pół godziny w całkowitej ciszy, którą przerywał tylko delikatne i rzadkie podmuchy wiatru, oraz niedalekie krakanie wron.
Już dobre dwa dni temu odkryliśmy, że w lesie było niezwykle pusto. Pozostały tylko liczne drapieżniki i ptaki padlinożerne. Najwyraźniej wszystkie stworzenia zniknęły, wyczuwając zbliżającą się bitwę.
Jara już dobry tydzień temu wyszła na polowanie i do tej pory nie wróciła.
Wiem, że nie żyje.
Jeśli przestanie się czuć świadomość swojego zwierzęcego partnera po jego znalezieniu, to po prostu odszedł z tego świata.
Czujesz tylko denerwującą pustkę.
Nie mogłem się z początku pogodzić z jej odejściem. Straciłem już moją rodzinę. Ojca pochłonęła wśród licznych ofiar wojna, a matkę zabrała mi ciężka choroba, z którą walczyła od wielu lat. Teraz śmierć odebrała mi też przyjaciółkę.

Uniosłem złote oczy ku niebu i poczułem jak delikatna kropla spada na mój policzek, a potem kolejna i jeszcze jedna. Opuściłem głowę i naciągnąłem kaptur, starając się ukryć przed deszczem.
Siedziałem skulony aż do momentu, w którym dojrzałem od strony obozu czyjąś postać.
Zza mgły wyszedł czarnowłosy, postawny mężczyzna o zielonych, kocich oczach.
Mikas był jednym z moich pobratymców, tugrysołaków, uczestniczących w nadchodzącej wielkimi krokami wojnie.
Mężczyzna skinął mi głową na przywitanie i już miałem się zbierać, by oddać mu wartę, ale z lasu poczułem charakterystyczną woń.
Odwróciłem się szybko, gdy gwałtownie z lasu wybiegł czarny wilk i potężna chimera, a nad naszymi głowami zaczął kołować orzeł.
To mogło oznaczać tylko jedno...

W gęstwinie dostrzegłem siódemkę opatulonych w płaszcze postaci.
Nie umiałem powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta.
Dotarli, cali i zdrowi.
Co za szczęście.

Ruszyłem zamaszystym krokiem w kierunku gąszczu wprost do moich podopiecznych.
Piątka przybyszy jakby za czyjąś komendą zrzuciła kaptury i przyśpieszyła znacznie kroku.
Pierwszy dopadł mnie Yafal, a zaraz za nim Adillen, których porwałem w kierunku niedźwiedziego uścisku. Chłopcy wydostali się z pomiędzy moich ramion, by zrobić miejsce kolejnym. Silver i Peris z nieukrywanym nadąsaniem dali się przytulić, ale wiedziałem, że to tylko gra. Isil jako ostatni podszedł do mnie i jego także objąłem. Odkleił się po chwili ode mnie i uśmiechnął szeroko.
- Witaj ponownie, Tarinan.
- Miło was widzieć całych i zdrowych, chłopaki.- odpowiedziałem, rozglądając się po twarzach nastolatków.

Zmienili się.
To widać.
Ich postawa i spojrzenie zmianiło się najbardziej.
Kłębiła się w nich determinacja oraz pewność w tym co robią. Przestali zachowywać się jak rozkapryszone nastolatki przyjmującego tylko maskę dorosłych. Nie, oni teraz zdecydowanie byli już dorośli.
I to uzbrojenie przy pasie...
Jeszcze nigdy nie widziałem, aby nawet na misjach w szkole czuli się tak swobodnie z bronią.
Najwyraźniej od wyjazdu ze stolicy Terry musieli użyć jej już nie jeden raz.
W oczach Isila zobaczyłem coś jeszcze.
A mianowicie przemożne zmęczenie.

- Isil, wszystko w porządku?-zapytałem chłopaka.
Białowłosy szybko przytaknął i jakby na dowód posłał mi delikatny uśmiech.
- To nic takiego. To po prostu był długi, kilkugodzinny marsz i jeszcze to polowanie wczoraj rano. Nic mi nie jest.
- Jakie polowanie?-uniosłem brew.
Isil i polowanie? On raczej tego nie robił. To Peris z Silverem byli tuetem od łapania zwierzyny.
- Dla Isabaala...- wskazał na fioletowookiego mężczyznę w brązowym płaszczu. Z jego ciała aż promieniowała zdolność zmiany postaci. I pachniał gadem. Czasami węch tygrysa jest dokuczliwy.
No, mniejsza. Już wiedziałem kim jest mężczyzna. Król Aran dał mi jasno znać, z kim przybędzą moi podopieczni.
- Sam poszedłeś na polowanie?
- Nie dałeś mi dokończyć.- frychnął oskarżycielsko granatowooki.
- Poleciałem z Kirialem.-spojrzał spokojnie na ostatnią, nieznajomą mi postać. Zza kaptura dojrzałem ostre rysy twarzy młodego chłopaka, chyba w wieku Isila, czarno-czerwone włosy i przerażające, puste, czarne oczy.
Coś w jego postawie i spojrzeniu mi nie odpowiadało, wręcz przyprawiało o ciarki. I tylko Isil z Adillenem wydawali się przy nim być w pełni rozluźnieni. Nie wydawał się najlepszym towarzystwem dla moich uczniów.
- Kim jesteś?- zapytałem samego zainteresowanego.
- Moje imię już znasz. Powinno ci wystarczyć, że jestem przyjacielem.-mimo mrożącego spojrzenia, jego głos był przyjemny dla ucha i raczej przyjacielsko nastawiony.
- I mordercą.-syknął smok z jawną niechęcią w stronę nastolatka.
Zmarszczyłem brwi i odruchowo sięgnąłem do klingi miecza, ale Isil delikatnym skinieniem dłoni powstrzymał mnie od wyciągnięcia broni i posłał w kierunku starszego mężczyzny miażdżące spojrzenie.
- Mało jest osób wśród naszej grupy, którzy nie splamili swych rąk krwią istot ludzkich. Nie powinniśmy się w ten sposób oceniać.- jego głos był spokojny, pouczający, tak bardzo królewski i dziwnie pasujący do niego. Zaskoczyło mnie to. Jeszcze nigdy nie słyszałem u niego takiego tonu. I po minach wszystkich tu obecnych mogłem wyczytać te same uczucia co moje. Smok szybko odzyskał panowanie nad sobą i odziwo z pokorą schylił głowę.
- Masz rację, mój Książe.
- Isil, nie musisz mi pomagać!-wtrącił się zakapturzony chłopak z pretensją.
-Sam umiem sobie poradzić.
- Dobrze o tym wiem, Kira.
Ta cała rozmowa wydawała się mieć jakieś drugie dno. Wszyscy raptownie zamilkli i spoważnieli.
Trzeba szybko zmienić temat.
- Is, powiedziałeś, że poleciałeś z Kirialem na polowanie? Wiem, że masz skrzydła ale...
- To też jego zasługa.-Adillen postanowił się włączyć do rozmowy i wskazał ponownie czarnookiego chłopaka.- Nauczył go latać. Isil teraz lata, jakby to robił od zawsze.
Zmarszczyłem brwi.
- Jakiej jesteś rasy?
Gadzie, obsydianowe oczy zwróciły się w moją stronę.
- Demonem.
Przeżyłem chwilowy szok i już zrozumiałem, dlaczego grupa moich podopiecznych traktuje go z dystansem.
- Demon ze skrzydłami...Szlachcic?
Skinął mi uważnie głową.
Odróciłem się z powrotem w kierunku Isila, który stał obok swojej chimery.
- Może ruszajmy już do obozu. Wszyscy was oczekują z niecierpliwością.- rozporządziłem, na co wszyscy się zgodzili i od razu wraz ze zwierzętami skierowali w kierunku Mikasa, stojącego na obrzeżach lasu z zaciekawioną miną.
Zostali z tyłu tylko Isil i Kirial. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Udało mi się uchwycić tylko kawałek.
- Isil, musisz im powiedzieć!
Młoda hybryda opuściła głowę.
- Jestem tego świadom...
- Co musisz powiedzieć?- podszedłem do nich, a oni od razu ucichli.
- Są pewne sprawy, o których musicie się dowiedzieć, ty, Aran, Direl, a w szczególności tata. Ale to jak będziemy w obozie.- stwierdził i ruszył w kierunku, w którym zniknęli jego przyjaciele. Za nim ruszył demon, a potem ja.

                               ......

Cześć!
Dzisiaj tak całkowicie z innej perspektywy i trochę krócej ( 1150 słów), ale mam nadzieję, że się wam choć trochę podobało :D

Na dzisiaj to tyle i zapraszam Was do następnych rozdziałów ;)
Pa pa!

Symbol MrokuWhere stories live. Discover now