Rozdział 4

21.9K 997 24
                                    

JOHN

  Rozglądając się dookoła, widziałem otaczających mnie ludzi. Wrzeszczeli, wykrzykując imiona i nazwiska zawodników, którzy mieli zmierzyć się dzisiaj na ringu. Niektórzy z piwami w rękach stawiali na najlepszego zawodnika, inni wypatrywali swojego faworyta. Kochałem tu przychodzić. Mimo że zawsze było tak samo, miałem wrażenie, że za każdym razem obserwują mnie inni ludzie. Nigdy nie ci sami. Ta właśnie myśl, sprawiała, że czułem się tu swobodnie.

Kiedy rozległ się głos prowadzącego walki, czterdziestoletniego Ricka, byłem gotów stawić czoła kolejnemu biedakowi, który miał dzisiaj zlizywał kurz z ringu.

- Panie i Panowie, dzisiaj swoją obecnością zaszczycił nas wasz ulubiony zawodnik, DIABLOOO! - Jeszcze Rick nie skończył mówić, a widownia już wydawała dzikie, rozentuzjazmowane krzyki, padające pod moim adresem.

Truchtając w stronę ringu, usłyszałem kobiece piski. Co prawda imponowało mi to, ale z drugiej strony, nawet jakby miały się kolejno pozabijać, jasne było, że z żadną bym się nie przespał. Nie stąd, ponieważ gdyby jedna rozniosła, że się z nią pieprzyłem, następne pchałyby się drzwiami i oknami. Wolałem jednak tego uniknąć, bo nie o to tu chodziło. Nie o te wszystkie laski, a o boks. To on był najważniejszy.

Wbiegłem na ring i uniosłem ręce do góry, przez co gwar od razu przybrał na sile. Światła fleszy raziły mnie po oczach, ale byłem już na tyle przyzwyczajony, że zupełnie mi to nie przeszkadzało. Przez tyle czasu, ile tu spędzałem, można było się na to przygotować. Gorzej było dla początkujących.

W tych walkach byłem faworytem, a w rankingu, który istniał od jakiś kilku lat, zajmowałem pierwsze miejsce w wadze ciężkiej. Do tej pory nikt mnie jeszcze nie pokonał. A to wszystko dzięki dobrej technice. Od ojca dostałem wskazówki, od Teofila nauczyłem się szybkości, ale sam wypracowałem perfekcję, którą miałem w małym paluszku.

Podczas każdej walki myślałem o tym, że wtedy nie zdążyłem. Przelewam całe moje cierpienie na przeciwnika, masakrując go przy tym całego. Każdy ma jakiś sposób na to, aby chociaż na krótką chwilę pozbyć się bólu, który towarzyszy nam praktycznie zawsze. Mój był właśnie taki i nie miałem zamiaru go zmieniać.

Gdy byłem młodszy, ojciec zawsze mi przypominał, że agresja prowadzi donikąd, ale gdy sam był wściekły, umiał wszcząć bójkę, w każdym miejscu. Zawsze go podziwiałem za jego odwagę. Marzyłem, żeby być taki jak on. Wiedziałem, że to nigdy się nie zdarzy, bo od kiedy pamiętam, wychowywałem się w cieniu ojca i nie potrafiłem spod niego wydostać. Chociaż, gdy teraz pomyślę, na pewno nie byłby dumny z tego, co robiłem. Nawet jeżeli miało to związek z jego ulubionym sportem.

Rick przedstawił mojego przeciwnika, który był dwa razy większy niż ja. Zawsze miałem obawy, że nie wyprowadzę dobrego ciosu na czas i wykrwawię się na miejscu, ale to tylko obawy, a tu nie ma na nie miejsca.

Na ring wszedł wielki grubas przypominający bardziej sumo niż zawodnika tego typu walk. Spodenki, które miał na sobie, wyglądały, jakby zaraz miały się rozlecieć. Jego twarz naznaczona bladymi bliznami błyszczała się od, jak myślę, jakiegoś kremu. Chociaż równie dobrze mógł być jedynie spocony.

Gdy tylko stanął w narożniku, już wiedziałem, że pójdzie mi łatwo. Nie lubiłem bawić się na ringu, no, chyba że miałem lepszy dzień. Jak na razie miałem jedynie ochotę pójściu pod prysznic.

Słysząc gong, który oznaczał rozpoczęcie walki, lekko wyłaniając się z narożnika, zacząłem oceniać jaki cios zada mój przeciwnik. Długo to trwało, zanim pomyślał. W tym czasie zdążyłem nawet zanucić melodię z reklamy telewizyjnej.

Walcz do końcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz