Rozdział 2

26.6K 1.1K 62
                                    

JOHN

Otworzyłem oczy i spojrzałem prosto na pokryty białą farbą sufit. Zwykła biel, jednak zawsze pomagała. Uspokajała. Przeniosłem wzrok na szafkę przy łóżku, gdzie stał budzik. Do otwarcia warsztatu były jeszcze dwie godziny.

Wstałem, przeciągając się. Popatrzyłem na rękę, gdzie po opuchliźnie nie było już śladu. Ostrożnie wyszedłem z pokoju. Wyglądało na to, że Ash jeszcze się nie obudził. W sumie mu się nie dziwiłem, nie musiał chodzić do pracy, a pieniędzy miał pod dostatkiem. Żyć nie umierać.

Wziąłem prysznic i założyłem podkoszulek oraz znoszone dżinsy. Do torby wrzuciłem rękawice i ręcznik, na wypadek, gdyby ktoś dał mi znać, że walka się rozpoczyna. Tylko na to czekałem.

Od kilku lat byłem mistrzem w podziemiach, jeszcze nikt nie zdołał mnie pokonać, a nie jeden próbował. W dzieciństwie często oglądałem, jak tata i Teofil ze sobą walczyli. Dzięki nagraniu z walk nauczyłem się kilku sztuczek, które dopracowywałem latami do perfekcji. W każdej wolnej chwili pracowałem na to, żeby teraz być najlepszy.

Wychodząc z domu, uderzyło we mnie chłodne powietrze. O tej porze roku raczej nie powinno być zimno, a jednak. Zbiegłem ze schodów i skręciłem w prawo. To był skrót do naszego wspólnego garażu, gdzie trzymaliśmy rzeczy, które nie mieściły się w domu.

Ruszyłem przez wąską uliczkę, aż dotarłem na miejsce. Otworzyłem wielkie metalowe drzwi i zapaliłem światło. Pośrodku stała Bethy. Kochałem ją całym sercem. Była moim oczkiem w głowie. Dostałem ją w spadku po ojcu, musiałem o nią zadbać i powymieniać części, a pomógł mi w tym Bobi. Po tym, co się stało, on jedyny mi pomagał, był dla mnie jak ojciec, prawdziwy ojciec.

Razem z Bobim podjęliśmy decyzje o naprawieniu Bethy, i tak właśnie stał przede mną, jak nowo narodzony Harley Davidson Street 750. Gdy pierwszy raz wyjechałem z warsztatu, nie mogłem się nią nacieszyć. Szybko stała się dla mnie całym światem.

Wyprowadziłem Bethy na zewnątrz i zamknąłem garaż. Usiadłem na niej i włożyłem kluczyk do stacyjki. Poczułem ten przechodzący dreszcz, który czułem za każdym razem, gdy Bethy rwała się do wyjazdu. Jadąc, zawsze czułem się wolny, tak jakby nic się nigdy nie wydarzyło. W boksie było podobnie.

Wjeżdżając przez bramę warsztatu, poczułem się jak w domu. Z przyzwyczajenia zaparkowałem Bethy obok samochodu Bobiego. Ruszyłem w stronę wejścia i zapukałem trzy razy, żeby wiedział, że to ja. Po kilku minutach usłyszałem szczęki otwieranych zamków. Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że musiałem odskoczyć. Zza nich wyłonił się pięćdziesięciopięcioletni siwiejący staruszek, w kombinezonie pobrudzonym przez smar i olej samochodowy. Stary, dobry Bobi.

- Już myślałem, że zginąłeś gdzieś w podziemiach. Chciałem właśnie pójść poszukać twojego ciała. – Wiedziałem, że żartował. Boby jako jedyny wiedział, że nigdy jeszcze nie przegrałem i na razie nie zamierzałem. Uśmiechnąłem się do niego, a następnie przywitałem. Poszedłem w stronę kantorka, w którym razem jedliśmy podczas przerwy. Przebrałem się i spojrzałem na notatki z zamówieniami.

W miejscu, gdzie mieszkałem, był tylko jeden warsztat i to ten, w którym pracowałem. W całym mieście nie było żadnego cennego auta, same starocie i bezwartościowe złomy, które ludzie naprawiali tylko po to, by dojeżdżać do pracy.

Przeglądałem właśnie piąte zamówienie, gdy w oko wpadła mi kartka ze złotą gwiazdką. Tylko raz przez trzy lata widziałem tutaj taką gwiazdkę, to było, kiedy Chevrolet Corvette C3 z 1983 roku zepsuł się, przejeżdżając przez drogi miasta. Bobi jak w zegarku wszystko naprawiał i zrobił zdjęcia na pamiątkę, że choć jeden porządny samochód był w tym warsztacie.

Spojrzałem na tę kartkę i prawie udusiłem się kanapką, którą właśnie jadłem. Na papierze widniał napis: PILNE. Lamborghini Diablo. Moje usta w tej chwili tworzyły wielkie O. Wziąłem kartkę ze sobą i poszedłem w stronę Bobiego.

- Co to jest? - Podłożyłem mu kartkę pod sam nos. Od razu zobaczyłem, jak twarz mu się rozjaśnia z podniecenia. Jakby mógł, pewnie skakałby jak małe dziecko, cieszące się z nowej zabawki.

- Synu, w końcu do miasta zajechał jakiś biznesmen. Wczoraj tutaj wpadł i poinformował mnie, że przyjedzie dzisiaj tym cudem na przegląd. - Jego zadowolenie od razu mi się udzieliło. Zacząłem się uśmiechać.

- Biznesmen? W tym mieście? - Ciekawe co sprowadza go do tej dziury. O ile mi wiadomo, jest wiele lepszych miejsc, dla osób z niezłą sumą pieniędzy na koncie. Bobi wrócił do pracy i już nie patrząc na mnie, zaczął mówić.

- Jakiś milioner z Nowego Jorku. Wprowadził się do tego dużego domu na końcu miasta, co przez lata zamieszkiwała pani Robinson, aż nie wyzionęła ducha. – Boby pochylił się, żeby zajrzeć do silnika i wyciągnął dłoń. Podałem mu klucz numer dziewięć i czekałem aż znaczenie kontynuować. - Podobno ma żonę modelkę. A co do dzieci to nie wiadomo, widziano jego syna, od razu wszyscy go poznali, wygląda jak z tych kolorowych pisemek. Niby ma też córkę, ale tylko pani Jenkins widziała jak jakaś dziewczyna, wychodziła stamtąd, nie wyglądała jak ktoś z zamożnej rodziny.

Teraz przez kilka tygodni nie będą o niczym innym mówili. Może to i dobrze, nie będą wtykać nosa w nieswoje sprawy.
Wróciłem i przypiąłem kartkę do tablicy. Dokończyłem śniadanie i poszedłem zająć się pierwszym lepszym samochodem.

Dwie godziny później zrobiło się nie do wytrzymania. Żar lał się z nieba, a w warsztacie nie było klimatyzacji, dlatego też wyszedłem na zewnątrz, gdzie znalazłem trochę cienia. Zatrzymałem tam samochód i dalej pracowałem przy silniku.

Po jakiejś godzinie upał nie dawał za wygraną, przez co cały podkoszulek lepił mi się do ciała. Zdjąłem go i rzuciłem na ziemię. Właśnie miałem zobaczyć zawieszenie, gdy mój wzrok padł na pomarańczowe Lamborghini wjeżdżające przez bramę. Podniosłem się z ziemi i ruszyłem w stronę nadjeżdżającego pojazdu. Samochód zatrzymał się trzy metry przede mną. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna z włosami zaczesanymi do tyłu. Ruszył w moją stronę z wyciągniętą dłonią. Uścisnąłem mu ją, patrząc, jak jego twarz wyraża niezadowolenie.

- Zostawiam go wam, odbiorę go jutro, więc lepiej, żeby był gotowy. - Mówiąc to, zaczął sprawdzać godzinę na zegarku. Drogim zegarku. Podając mi kluczyki, patrzył na mnie, jakbym chciał go okraść. - Tylko nie zarysuj. - Posłał w moją stronę jeszcze jedno mordercze spojrzenie i się odwrócił.

Dopiero teraz zauważyłem drobną dziewczynę siedzącą na miejscu pasażera. Podszedł do niej i otworzył drzwi, i tak oto zobaczyłem dziewczynę z torów. Na pierwszy rzut oka nie poznałem jej, nie miała już czarnych cieni pod oczami, ani wielkiej męskiej koszulki. Czarne włosy spływały miękko na jej ramiona. Zdradziły ją oczy, ich bym nie zapomniał. Błyszczące wtedy, teraz lekko zamglone jakby chciała powstrzymać łzy.

Na początku była zwrócona do mężczyzny, który najprawdopodobniej był jej ojcem. Już miała iść za nim, gdy nagle się obróciła i odnalazła mój wzrok. Na początku mnie nie rozpoznała, dopiero kiedy spojrzała na moją szyję i rękę chyba jej się przypomniało. Jej oczy stały się tak wielkie, że większe już być nie mogły, stała sztywno i prosto jak struna, nie odrywając ode mnie wzroku. Na początku myślałem, że jest zdziwiona, ale potem uświadomiłem sobie, że to strach. Ona była przerażona, ale nie wiedziałem, przez co.

Jej wzrok zaczął błądzić po moim nagim torsie, gdzie zatrzymał się dłużej, niż powinien. Nie mogłem wytrzymać, przez co na moje usta wpłynął rozbawiony uśmiech. Dziewczyna odwróciła ode mnie wzrok i popatrzyła na mężczyznę, który za to przeszywał mnie chłodnym spojrzeniem. Dopiero teraz, uświadomiłem sobie, w jakiej dziwnej sytuacji się znaleźliśmy. Odchrząknąłem i wróciłem do mojego poprzedniego zajęcia.

W tle słyszałem ich cichnące się głosy, ale nie zwróciłem na nie szczególnej uwagi, dopóki nie usłyszałem krzyku, przez który moją dłoń zamarła w pół ruchu. Po nim nastąpiła martwa cisza, jakby cały otaczający mnie świat, zamarł razem ze mną. Odwróciłem się i rozejrzałem dookoła, ale nikogo nie zobaczyłem.

Walcz do końcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz