Rozdział 46

Depuis le début
                                    

Wszystkie te ruchy wydawały się coraz bardziej namiętne, nie spostrzegł, nawet gdy jego język stykał się z tym Scarletta. Był zbyt zszokowany, zupełnie tak, jakby ktoś zamknął go w klatce i powoli odbierał mu powietrze z własnej celi. Coraz bardziej upadał, jego głowa zaczynała stawać się coraz cięższa, a myśli wydawały się zbyt trudne do poukładania.

Nie pojmował działań Scarletta. Nie rozumiał zupełnie nic, ale jego ciało kazało mu odwzajemniać każde możliwe zetknięcie się ich warg, które w tym momencie badały się namiętnie. Miażdżyły wręcz, a kropelki niepozornej śliny zaczynały łączyć ich podbródki. Słyszał głosy w tle, nerwowe ruchy, kroki nawet zbliżające się w ich stronę, jednak to wszystko wydawało się tkwić za wielką, przezroczystą ścianą. Mógł spokojnie zerknąć na całą resztę otoczenia, ale wydawali się tak daleko, oddzieleni od ich dwójki, pochłoniętej w dziwnym wulkanie emocji.

Victor nie chciał się odsunąć, nawet nie wiedzieć dlaczego, nie czuł potrzeby odepchnięcia od siebie Scarletta, jako drugiego mężczyzny, który w tym momencie robił z niego chory, brudny bałagan, całując zawzięcie jego usta. Zupełnie tak, jakby jego program myślenia, nie potrafił przyjąć polecenia, jakim było oderwanie się od uzależniających warg.

To wszystko jednak było zbyt żarliwie, zbyt nagłe i zrzucone na niego tak naprawdę znikąd, aby mogło okazać się prawdą albo chociaż niepojętym, nagłym przypływem emocji księcia, który przy całym teatrzyku gapiów zdecydował się uraczyć Victora namiętnym na miarę dwójki zakochanych pocałunkiem.

To nie mogło być bez przyczyny.

A zdał sobie sprawę z tego, że się nie mylił, dopiero gdy chemiczny smak wymieszany z mdłą metalicznością krwi połaskotał jego usta.

Odruchowo oderwał się od chłopaka, zataczając się nerwowo ku tyłowi, przez co strącił z pobliskiego blatu stojak na próbówki i jakiś słoik z dziwną, niezidentyfikowaną substancją, którą najpewniej była kokainą. Nie przejął się tym jednak, szczególnie w chwili, gdy zdruzgotany, wystraszony i z opuchniętymi od pocałunków wargami runął jak długi na ziemię. Czuł jak kropelka dziwnej, zimnej substancji wymieszanej ze śliną arystokraty sunęły po jego brodzie, kończąc swoją podróż na samobójczym skoku na ziemię.

Wszyscy zebrani wokół, do tej pory zmrożeni nagłą potrzebą bliskości dwóch mężczyzn momentalnie ruszyliby w stronę drżącego z szoku Victora, gdyby nie w porę przypomnienie sobie, że wciąż był on obiektem zarażonym, potencjalnie niebezpiecznym. Dlatego wraz z krokiem w tył, nerwowym przełknięciem śliny i próbą uspokojenia swojego szoku, odezwał się Shane.

— Pułkowniku, ja...wszy...ystko w porządku? — zapytał wystraszony, nie będąc nawet pewnym, co właśnie się zadziało.

Chęć nagłej bliskości i przeżycia namiętnego pocałunku z osobą pierwszą na lewo było skutkiem ich odtrutki?

Bardziej obstawialiby o niepożądane odczyn nagłe szamotanie się Victora, który teraz blady jak ściana, próbował podnieść się z ziemi, wciąż wpatrując się w omotanego dziwną aurą księcia. Biły między nimi pioruny, jednak nie takie jak na co dzień, gdy kłócili się o najmniejsze błahostki, a niejeden mieszkaniec rezydencji musiał ich rozdzielać. Biły między nimi pioruny dziwnego, tylko dla nich zrozumiałego języka. Victor tkwił na podłodze, wpatrzony w postać arystokraty niczym w objawienie boskie, natomiast Scarlett jedynie oblizał kusząco swoje wargi, podkreślając zamglenie jego ciemnych, niczym tafla wody w oceanie nocą oczu. Wyglądał figlarnie, jego poliki były zaczerwienione, a sylwetka ledwo trzymała linię prostą, zupełnie tak, jakby zamiast odtrutki dostał kolejną butelkę whisky.

To wszystko zmierzało w dziwną, niepokojącą, aż przerażającą stronę, szczególnie widząc dwójkę mężczyzn wpatrzoną w siebie, nie pojmując świata wokół.

LYCORIS RADIATAOù les histoires vivent. Découvrez maintenant