— Czuję się przy tobie bezpiecznie. To tyle. I nie wiem, czy zasnę bez twojego kopania mnie w łydkę. Przywykłem do tego.

Twarz księcia była zalana jego standardowym bezemocjonalnym obrazem. Był sztywny, przenikliwy i tak wyniosły, pomimo że jego wzrok próbował posiąść wszędzie byle nie na osobie Victora. A sam pułkownik nie potrafił nie przyznać, że gdy w tym bezdusznym, niedoszłym królu budziły się resztki człowieczeństwa, jakieś ukryte, zakopane gdzieś emocje, jak szok, nieliczny strach czy momentami nawet zawstydzenie, wydawał się on całkiem... urokliwy. Nie na zasadzie takiej, że od razu przed oczami malował się obraz Scarletta biegającego po łące w koronkowej halce, wianku ze stokrotek, rzucającego pobliskim wiewiórkom orzechy. Bardziej uważał, że ten "ludzki", niestarający trzymać się bezdusznej passy książęcej władzy Scarlett, mógłby być naprawdę kochanym i zabawnym dzieciakiem.

Dlatego też szatyn jedynie zaśmiał się skromnie pod nosem, wracając na swoje miejsce po lewej stronie ogromnego łóżka małżeńskiego.

— W porządku, dzisiaj pokopię cię za wszechczasy — mruknął przekornie, na co ukradkiem odkrył na twarzy księcia delikatnie uniesiony kącik ust ku górze. Wyglądał na zadowolonego.

Obaj już niespełna dwie minuty później za pstryknięciem wyłączanego światła, wygodnie ułożyli się pod wspólną, ciepłą pościelą. Znaczy, aby sprostować, kołdra była zimna, jak diabli, ale dwa (a raczej trzy, wliczając leżącego na skraju Hatsukoi) ciała pod jej powierzchnią, dawały poczucie ciepła i wszechogarniającego komfortu. Scarlett starał się usunąć na sam kraniec ogromnego łóżka, naciągając tuż pod sam nos ładnie pachnącą, kwiatową pościel. Nie chciał jawnie ukazywać swoich problemów ze snem, przed którym zawsze musiał przemyśleć cały sens swojego życia, każdą swoją ostatnio podjętą decyzję i dokładnie przeanalizować ostatnie zachowania ludzi wokół niego. Teraz jednak nie mógł jawnie wpatrywać się w biały sufit, a to wszystko przez drażniący, wbity w niego wzrok Victora, który wyłoniony ostatkami spod pościeli, skanował swoim spojrzeniem cały profil księcia.

— Nie gap się tak na mnie, próbuję spać — burknął gburowato, nie wyglądając, jakby ten Scarlett sprzed chwili, proszący Victora o zostanie z nim, był tym samym, co aktualny. Pułkownik najwidoczniej również zauważył tę drastyczną różnicę, ponieważ zmrużył on swoje oczy, odciągając kołdrę spod swojego nosa.

— Sam chciałeś, abym został — odparł, jakby z pretensją, a że nie dzieliła ich ściana (która nie dało się ukryć, że przydałaby się) jego niezbyt przyjemny oddech spowodował dość urocze zmarszczenie nosa przez siedemnastolatka.

— Chciałem, żebyś został, a nie gapił się na mnie, jak na dzieło w Luwrze i chuchał mi w twarz. Wali ci z paszczy, jak tygrysowi po wpierdoleniu jakiegoś brudnego kreta.

Victor w normalnej sytuacji zamrugałby trzy razy zdziwiony, uśmiechnął się pod nosem, po czym odwrócił, uznając, że w sumie się już przyzwyczaił. Scarlett swoją kreatywnością do dziergania nowych wyzwisk w jego stronę zadziwiał go każdego dnia, ale akurat tym razem, śmiało mógłby przysiąc, że stać go było na więcej. Dlatego też zdecydował się podkreślić odrobinę bardziej tragizm całej sytuacji, ku lekkiemu zdziwieniu blondyna, odgarniając kołdrę i powolnym ruchem podniósł się z łóżka.

— Nie wytrzymam z tobą — odparł z udawanym żalem, co wydawało się złapać osobę Scarletta w sidła zastawione przez pułkownika.

Blondyn zerknął w jego stronę szeroko otwartymi oczami, jakby nie wierząc, że po tygodniach słuchania całej litanii nowych wyzwisk, teraz tak po prostu zdecydował się obrazić. Dlatego też w akcie desperacji, wpływu impulsu, niżeli rzeczywistych, racjonalnych myśli, prędko złapał rękaw starszego o dobre parę lat mężczyzny, pewnym, dziarskim ruchem pociągając go z powrotem w stronę materaca. Victor najwidoczniej nie spodziewał się jakiegoś specjalnego kontaktu fizycznego z chłopakiem, który ograniczał się do dźgania go pod żebrami czy wbijania łokcia w brzuch, ponieważ momentalnie zachwiał się na rozłożonym koło łóżka dywanie, ponownie lądując na wygodnym materacu. Sprężyny wdały się w cichą muzykę, kiedy ciężkie ciało pułkownika opadło na miękkie posłanie, ku nieszczęściu ich obu, sprawiając tym, że przestrzeń między nimi z połowy metra, liczyła teraz nieliczne, praktycznie nieistniejące centymetry. Dwie pary, ciemnych, przenikliwym oczu wpatrywały się w siebie, a nosy jeszcze milimetr a spokojnie mogłyby się ze sobą zetknąć.

Bliskość Scarletta nie była rzeczą normalną. Może rzeczywiście spali w jednym łóżku już od długiego czasu, ale przeważnie ten siedemnastolatek dopuszczał do kontaktu cielesnego jedynie mieszkającego niemalże w jego ramionach Theo. Dziwnym było dla Victora nie zostanie odepchniętym z odrazą przez księcia, który zamiast tego nawet na moment nie puszczał ściskanego w dłoniach rękawa od ubrania szatyna.

Biła od niego desperacja, którą Victor łatwo wyczuł. Przeważnie oczy blondyna były niczym twarde kryształki. Doniosłe, niosące za sobą blask skrupulatności. Teraz nerwowo ginęły po całej powierzchni twarzy starszego, jakby nie potrafiły znaleźć jednego, prawowitego miejsca.

— Dlaczego tak bardzo chcesz, żebym został? — szepnął cicho Victor, nie odbiegając spojrzeniem od błyszczących odbijającym się księżycem oczu. — Boisz się czegoś?

Victor sam nie wierzył w swoją myśl. Przecież książę nigdy niczego się nie bał.

Scarlett zacisnął usta w wąską kreskę, mając wrażenie, jakby jego serce miało zaraz eksplodować. Wydawało mu się, że to nie przez bliskość Victorową. Chociaż wykluczyć, że to również przyczyniało się do rzadkiej u niego choroby nazywanej stresem się nie dało. Jednak ukryć się nie dało, że zbyt bardzo zdradził, co tliło się w nim od tak dawna. Nie chciał mówić Victorowi wprost, że jego nocna obecność, niecałe pół metra obok sprawiała, że największe bezsenności księcia niemalże ginęły w mgnieniu oka. Zasypiał spokojnie, nagle, nawet nie zauważając moment, w którym miało to miejsce. Jednak miał taką możliwość tylko, gdy mógł wsłuchiwać się w miarowy, spokojny oddech śpiącego pułkownika, będącego uspokajającą melodią, powili prowadzącą go ku drogom snu.

Było mu jednak niesamowicie wstyd to przyznać. Dlatego też pokręcił głową, odliczając w głowie do trzech, aby zaraz przybrać swoją standardową, niemożliwą do wyczytania emocji mimikę twarzy.

— Nie. Lubię cię po prostu — mruknął, nie spodziewając się, że te słowa sprawią, że oczy Victora zabarwią się szokiem. Mimo to wydawały mu się o wiele mniej żenujące, niż przyznanie, że przy jego osobie w końcu potrafił w spokoju zasnąć. I nawet nie mijało się aż tak bardzo z prawdą. — Lubię cię denerwować — dodał, po dłuższej chwili ciszy, którą wypełniało jedynie skonsternowanie wojskowego.

Szatyn dłuższą chwilę wpatrywał się niezrozumiale w stronę księcia, jakby jego umysł nie potrafił zakodować słów "książę" oraz "lubi mnie" w jeden, spójny szyfr. Dopiero po dłuższej chwili, gdy na twarzy księcia zaczęło malować się zdenerwowanie, Victor zaśmiał się finalnie lekko, unosząc kącik ust ku górze. Chyba wolał nie próbować nawet zrozumieć zachowania tego nieszablonowego chłopaka.

— Woah, to wyznanie było gorsze, niż tych wszystkich licealistek, które w liceum wyznawały mi miłość, myśląc, że będziemy w uroczym związku, jak te wszystkie pary z filmów — burknął śmiechem, na co blondyn nie potrafił odpowiedzieć tym samym.

— Nie będę cię za to przepraszał. Ale ty powinieneś mnie przeprosić za podtruwanie mnie swoim śmiercionośnym oddechem.

Victor wywrócił drastycznie oczami, nie rozumiejąc już zbytnio, w którą stronę brnie ta rozmowa i czy postacie z The Walking Dead też w wolnych chwilach obgadywały skład swoich oddechów. Jeżeli się nie mylił, to pomimo pozornego bezpieczeństwa, powinni w tym momencie płakać w poduszkę nad swoim losem, nad śmiercią swoich bliskich i wielu innych czynników składających się na tragizm ich aktualnego życia. Nie przejmował się tym zbytnio, uznając, że w sumie to pasuje mu tak, jak jest. Zamiast tego pewnie wyciągnął swoją dłoń — tą wolną od niezmiennego ucisku księcia — spod powierzchni kołdry, aby usadowić ją na potylicy zdezorientowanego tą nagłą inicjatywą księcia.

— Skończ już, jesteś bardzo irytujący — odparł z lekkim uśmiechem na twarzy, przyciągając młodszego chłopaka do swojej klatki piersiowej, chcąc tą nagłą, peszącą bliskością zamknąć doszczętnie usta aż dziwnie wygadanego nastolatka. Mimo to nie potrafił nie dodać po chwili z nikłym, wtulonym już w poduszkę uśmiechem. — Ale ja ciebie też lubię, gówniaku.

Nie spodziewał się jednak, że zamiast odpyskowania i drastycznego odepchnięcia, chuda, drobna dłoń księcia zawiśnie na jego biodrze, a ich dwójka zdecyduje się zasnąć w tym osobliwym, ale jednak przyjemnym ucisku. 

LYCORIS RADIATAWhere stories live. Discover now