— Dobranoc, skowronki, śpijcie dobrze — zaświergotał pogodnie ich nowy kompan wychylając się niepewnie zza drewnianych drzwi oraz z gracją zdejmując swój kapelusz, z którym nie rozstawał się nawet w domu. Dwójka mężczyzn uśmiechnęła się nikle, mimowolnie rozczulając pogodną i swobodną duszą Clydea.

— Dobranoc, Clyde — odpowiedzieli niemalże równocześnie, co ewidentnie rozpromieniło serce "kowboja". Różowowłosy uśmiechnął się słodziutko, zaraz powoli i dyskretnie zamykając za sobą drzwi, a Victor i książę mogli przysiąść, że jeszcze trzy minuty później słyszeli uciekające po korytarzu "Dobranoc Charlotte, dobranoc Theo", czy już odrobinę cichsze, takie same życzenia skierowane do Blair, Olliego czy małżeństwa Lewis.

Clyde wydawał się być osobą, która nie przebywała dość dużo wśród ludzi, a że teraz otaczali go niemalże z każdej strony, wyglądał na wniebowziętego, chcącego dbać o każdego z osobna najlepiej jak potrafił. Do tej pory mieli jedynie Theo i Blair, którzy zasiewali w nich jakąś małą, uroczą moc. Jednak stanowczo akurat w ich dwójce dominował płacz i melancholia nad własnym losem.

Scarlett odłożył powoli podkradniętą Charlotte szczotkę, pomagając merdającemu ogonem pod materacem Hatsukoi, wskoczyć na łóżko. Victor natomiast zatrzymał się na środku pomieszczenia, z pomarańczowym ręcznikiem na karku, jakby nie będąc pewnym, swojej obecności w tym miejscu.

— W domu jest już dużo osób, więc chyba nie musimy już spać razem — odezwał się nieśmiało szatyn, sprawiając, że książę momentalnie zwrócił w jego stronę swoje spojrzenie. Ich smugi wzroku spotkały się w krótkiej, niezbyt trwałej wymianie niemych słów, szyfrów, których żaden z nich nie potrafił odgadnąć. W końcu blondyn uciekł spojrzeniem w bok, skupiając swoje chude, kościste dłonie na gładzeniu liżącego jego skórę psiaka. — Znaczy, no wiesz. Jest już bezpieczniej — dodał, jakby zmieszany Victor, drapiąc się nerwowo po karku, przez co roztrzepał przydługawe, mokre kosmyki.

Scarlett wyglądał na zawstydzonego, ewentualnie niepewnego. Znaczy, tak Victorowi się wydawało, ponieważ pierwszy raz unikał kontaktu wzrokowego z nim. Przeważnie, młody arystokrata zabijał swoją charyzmą, odwagą i nigdy nie bał się przed zerknięciem z wyższością prosto w oczy marnego republikanina. Teraz jego twarz była spokojna, mięśnie rozluźnione, a skóra spod materiału cienkich ubrań lśniła mazidłami ze wziętej parę godzin temu kąpieli. Mimo to nie patrzył na niego. Skupiał się na szczeniaku w swoich dłoniach, zupełnie tak, jakby miał on udzielić odpowiedzi za niego. Co nie miało nawet nikłych szans na spełnienie, dlatego blondyn po dłuższej fali namysłu jedynie westchnął ociążale, nawet nie zerkając w stronę starszego.

— Wiem, rozumiem — odparł słabo, niskim głosem.

Victor odebrał to jako niechęć do prowadzenia jakichkolwiek konwersacji czy zwykłego zmęczenia całym dniem, co zdarzało się dość stosunkowo często. Dlatego też kiwnął jedynie niepewnie głową, czując między ich dwójką dziwnie napiętą i bardzo martwą atmosferę. Powoli odwrócił się na pięcie, chcąc już ruszyć bez dalszego drążenia tematu do innego pokoju, dającego ich dwójce chociaż gramy prywatności. Nie było mu dane jednak nawet zetknąć swoich palców z klamką w drzwiach, ponieważ do tej pory drapiący za uchem psiaka arystokrata, przerwał drażniącą ciszę między nimi.

— Wolałbym jednak, żebyś został.

Victora obleciały falę różnych, sprzecznych sobie dreszczy. Po plecach przebiegły zimne ciarki, identyczne w odczuciu jak mroźny, zawsze tak przenikliwy oddech Scarletta, a kończyny oplotło ciepło, mierzwiące ciemne włoski na przedramionach mężczyzny. Szatyn zamrugał trzy razy zdziwiony, zaraz kusząc się, aby niepewnie odwrócić i zerknąć w stronę blondyna. Ta reakcja najwidoczniej oblała go chęcią tłumaczenia.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz