— Nieźle się bawicie — skomentował nagle, dając im do informacji, że w swoim małym, dziwnym raju zawitał pierwszy raz od dawna gość.

Victor zauważył, że Milo i Shane rzadko wychodzili z piwnicy, a wszelakie posiłki Mia przynosiła im pod drzwi. Mógł nawet pokusić się o stwierdzenie, że ci już dawno mogli zapomnieć, jak wygląda słońce oraz, jaka przyjemna w dotyku jest trawa. Teraz jednak odrzucił z głowy dziwactwa dwójki braci, wzdychając ciężko po zobaczeniu, jak ci momentalnie panikują na widok pułkownika. Shane natychmiast wytarł swój pokryty resztkami białej substancji nos w rękaw, a Milo zakrył nową kreskę za plecami, jakby to miało sprawić, że ta zniknie.

— Możemy ci dać, jeżeli chcesz. Tylko nie mów Mii, bo nas wyrzuci — zakwilił Milo, za co dostał kopniaka w łydkę od starszego, który pogonił go do dyskretnego sprzątnięcia narkotyku. Shane dumnie wrzucił swoje dłonie do kieszeni, przybierając kamienną mimikę twarzy, jakby wcale przed chwilą nie wciągał kokainy nosem.

Szatyn jednak pokiwał jedynie głową, schylając się na chwilę do ciekawskiego psa Scarletta, aby wziąć go na swoje dłonie, tym samym ratując od zgubienia się w czeluściach laboratorium. Diabeł wie, jakie dziwne substancje mogli trzymać tutaj bracia, a diabeł tym bardziej dobrze wiedział, co książę zrobiłby Victorowi, gdyby pod jego nieuwagę Hatsukoi zrobiłby coś sobie w tym przerażającym miejscu.

Chociaż w tym przypadku można było posilić się o stwierdzenie, że diabłem był sam Scarlett.

— Podziękuję — odparł od razu, uciekając zaciekawionym spojrzeniem w głąb laboratorium. — Chciałem zapytać, jak wam idą badania nad Lycoris Radiata. Ale skoro pozwalacie sobie na ćpanie w trakcie pracy, to myślę, że bajecznie — burknął wrednie, odchylając głowę, kiedy szczeniak zapragnął posłać mu parę pocałunków na poliku.

Starszy z braci rozchylił usta w zdziwieniu, jakby dopiero w tym momencie przypomniało mu się o tym, że kiedykolwiek mieli wziąć pod lupę ten tajemniczy, czerwony proszek. Victor gotowy był już na trzecie załamanie, kiedy ku jego zadowoleniu, czarnowłosy wskazał dyskretnie na mikroskop po drugiej stronie pomieszczenia, nawołując go gestem ręki, aby podążał tuż za nim. Kierując się oczywiście taką drogą, aby jak najzgrabniej wyminąć ich narkomańskie zasoby. Minęli i parę innych porozrzucanych probówek, pipet i sprzętów chemicznych, aż dotarli do tego jednego miejsca, gdzie pod szkiełkiem rozsypana leżała czerwona substancja.

— Bardzo ciężko jest to zbadać przy ilości marnego sprzętu, jaki mamy, ale na ten moment ustaliliśmy jedną rzecz — wymruczał poważnym tonem Shane, a Victor pochylił się w stronę mikroskopu, aby zerknąć przez zbitą szybkę z bliska na Lycoris Radiata. Nie do końca rozumiał, co widział, dlatego skupił się na słowach kogoś pozornie bardziej obeznanego w tych tematach, niż on. — To nie wirus.

— Jak to? Do tej pory wszędzie mówiło się o tym, jako wirusie.

Shane wbił mu palec wskazujący w czoło.

— Ty spałeś na biologii w szkole? Wirusa nie zobaczysz na gołe oko, a tym bardziej nie w postaci czerwonego proszku. Nie wiadomo, czy jest to stuprocentowy powód epidemii ale Lycoris Radiata na pewno nie jest wirusem. To najpewniej narkotyk. Możesz mi nie wierzyć, ale w sprawach narkotykowych jesteśmy naprawdę specjalistami — odparł z dumą starszy Jenkins, co zaraz potwierdził za ich plecami Milo, staranie strącający górkę kokainy do foliowego woreczka. Victor zaśmiał się pod nosem, wpierw rozmasowując miejsce przed chwilą zaatakowane paluchem przez mężczyznę. Akurat w to naprawdę nie mógł wątpić.

— Jeżeli rzeczywiście, żołnierz dający to wam nie ściemniał, to możliwe, że narkotyk w ciele człowieka wytworzył silnie zakaźną chorobę.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz