XVIII

107 10 8
                                    

Wiedział, że nadeszła pora, by w końcu działać.

Przez trzy tygodnie wykonywał najprostsze zadania, niewymagające sporego wysiłku. Garmadon mianował go na kapitana, chociaż na dobrą sprawę, czuł się niczym żołnierz.

Taki był właśnie zamiar mafiozy. Jay zrozumiał tę grę niemal natychmiast. Facet już od początku nadał mu wysoką rangę w swej organizacji, lecz nie otrzymał tego za darmo. Jeżeli chciał wciąż żyć i egzystować na łaskach starca, musiał oddać mu coś w zamian.

Coś, co obiecał Garmadonowi w momencie, w którym otrzymał miano kapitana.

Swoją lojalność.

To był ten dzień. Dzień, w którym nareszcie dopełni swego i zacznie działać, jak planował od początku.

Zdążył już usłyszeć plotki, że burmistrz stolicy odezwał się publicznie w sprawie działalności mafii. To był pierwszy taki raz, gdy media zaczęły rozpowiadać informacje na jej temat. Garmadon się wściekł, mówiąc delikatnie, a jego złość była dla Jay'a niczym balsam na jego zeschniętą duszę. Delektował się negatywnymi emocjami Ojca Chrzestnego.

Ale nie na długo.

Wkrótce dowiedział się, że gniew Garmadona bywa śmiertelny.

- Masz pojawić się u Ojca. Teraz — oznajmił mu w drzwiach jego pokoju jakiś rosły facet. - To pilne.

- Jak bardzo pilne? 

Blondyn zmrużył oczy.

- Jeżeli się nie zjawisz, to zabije nas obu.

O nic więcej już nie pytał.

Pojawił się kilka minut później przed drzwiami domu starca. Stało przy nich dwóch strażników, którzy gawędzili na obojętny Jay'owi temat. Spojrzał na nich krótko.

- Podobno mnie tu wezwano.

- Imię? Nazwisko? Ksywa? — facet po prawej zmierzył Walkera podejrzliwym wzrokiem, gładząc jedną dłonią swój niewyprasowany garnitur. - Numer?

Nie miał zamiaru podawać im  liczby. To żenujące, że w ogóle takową otrzymał, chociaż rozumiał doskonale to działanie. Każdy członek mafii był mianowany jakimś żałosnym numerem. Jay nawet swojego nie zapamiętał, a nie zdążyli mu jeszcze go wytatuować. Facet, który miał pokój obok, powiedział mu kiedyś, że jeśli w ciągu miesiąca dokona się jakieś wartościowej rzeczy dla Ojca, zostanie się zwolnionym z obowiązku posiadania cyfr na karku.

- Fulgur.

- Fulgur? — drugi z nich, łysiejący, popatrzył chwilę, po czym przytaknął ze zrozumieniem. - No tak. Barbarossa - parsknął głośno.

Jay wstrzymał się od wywrócenia oczami i strzelenia facetowi prosto w twarz. Żałował, i cieszył się jednocześnie, że nie otrzymał jeszcze pozwolenia na własną broń.

Wpuścili go do środka. Tam stało jeszcze dwóch kolejnych mężczyzn, lecz oni ubrani już byli w jasne koszule. Skinęli głowami do Fulgura, najwyraźniej od razu go poznając, po czym Jay minął ich i wszedł do salonu. Rozejrzał się krótko. Znał już mniej więcej tę część willi mafiozy, chociaż zdawał sobie sprawę, że to zaledwie ułamek powierzchni tego ogromnego budynku. 

- Fulgur? Za mną — oznajmił mu za plecach wysoki jak tyczka facet. Miał ogromną bliznę na lewym policzku. Jay przytaknął jedynie bez słowa, po czym dotarli na miejsce.

Czuł się, jakby to było wczoraj. Jakby zaledwie dzień wcześniej został tu przyprowadzony i przemieniony w jednego z nich. Jakby widział Garmadona po raz pierwszy. Wciąż nie mógł zapomnieć wrażenia, gdy zobaczył jego czerwone jak krew tęczówki.

Krawat |NinjagoWhere stories live. Discover now