XXIV

104 10 6
                                    

Początkowo wszystkie działania Kai'a były kierowane potężną złością i ambicją. Najważniejszy cel od początku zdawał się prosty-schwytać gang, schwytać mafię, schwytać wszystkich przestępców. Negatywna energia agenta specjalnego kumulowana była na tych poszczególnych etapach. Z mafiozą jednak cały ten rozdział zdawał się zupełnie inny. Kai nie działał teraz ze względu na złość, tę niepohamowaną emocję, która zajmowała całą jego zgrzaną skórę i powodowała ogień w duszy. Nie, tym razem wściekłe płomienie zostały przykryte grubą, ciężką kołdrą. Pozbyła się tych gorących fal i schłodziła każdy skrawek ciała mężczyzny. Tym potężnym kawałem materiału był strach.

Lecz nie byle jaki strach. Nie niepokój kotłujący w żyłach, przyspieszający akcję serca, powodujący drżenie nóg. To przerażenie wyrywało jego wszystkie narządy wewnętrzne, przedzierało się przez oblaną potem skórę, po czym docierało do głowy. W mózgu robiło przeogromny zamęt i chaos, usuwało racjonalne myśli. Pozostawał tylko strach.

Kai nigdy wcześniej nie czuł tak silnego przerażenia. Namieszało mu w głowie do tego stopnia, że mężczyzna był gotów zabić mafiozę w każdej chwili. Nie było przecież czasu na planowanie. Teraz liczyło się już tylko skuteczne działanie.

Zane postanowił kandydować i,ku przerażeniu obu agentów specjalnych, wykonać niezwykle ambitną przemowę. Nie bał się mówić o mafii, zamachach i korupcji. Jego głupota mogła kosztować życie porwanych dziewcząt. Kai miał już tego wszystkiego dość. Dosyć czekania, robienia uników i współpracy z idiotami. Musiał najwyraźniej powrócić do swych dawnych korzeni, kiedy rozprawiał się ze wszystkim sam.

O kolejnym zamachu usłyszeli w taksówce w radiu. Potem wszystko działo się już tak szybko. Dotarli na miejsce. Krzyczące tłumy, uciekający w popłochu ludzie. Światła karetki, sygnały radiowozów, zamęt i chaos. Kai nie był do końca pewny, co robić. Stał w miejscu przez chwilę, niczym sparaliżowany, pozwalając, by wcześniejsza publiczność zmieniła się w falę tsunami. Hałas go pochłonął, a on słyszał tylko tykanie zegara, jak poprzedniego wieczoru, gdy się najebał.

Nie widział już w sensu w czymkolwiek. W oddychaniu, poruszaniu się, piciu. Widział sens jedynie w jednej rzeczy, a była nią śmierć Ojca Chrzestnego. Człowieka, który zamordował jego rodziców i porwał siostrę. Odebrał Kai'owi najbliższych mu ludzi. Agent specjalny poczuł pewnego rodzaju spełnienie, gdy zrozumiał, że już się nie boi. Ruszy na starcie z mafiozą, chociażby i teraz.

Zrobił pierwszy krok, po czym rzucił się biegiem w stronę platformy. Z tylnej kieszeni wyciągnął pistolet. Zaintrygował go bowiem widok pewnego podejrzanego mężczyzny, który stał w miejscu, bez jakiejkolwiek paniki w oczach. Na sobie miał czarną bluzę z kapturem. To musiał być ktoś należący do mafii.

Kai był tego pewny. Skierował broń w stronę nieznajomego i, gdy już chciał pociągnąć za spust, poczuł mocne uderzenie w ramię. Straciwszy równowagę, upadł na ziemię, a razem z nim ów pistolet. Biegnący ludzie staranowali mocnymi krokami broń. Kai uniósł natychmiast wzrok na stojącego nad nim Cole'a.

- Czyś ty zwariował? — wysapał zirytowany. - Kiedy w końcu nauczysz się nad sobą panować, człowieku?

Smith nie odpowiadał, wpatrując się jak zahipnotyzowany w przyjaciela. Poczuł narastające dreszcze w całym ciele. Tak, poniosło go. Mógł zabić niewinną osobę. Na samą myśl zachciało mu się wymiotować. Co się z nim działo?

- Wstawaj — warknął Cole krótko, podając mu swoją dłoń. 

Szatyn odczekał jeszcze chwilę, nim chwycił rękę partnera. Podniósł się powoli, przecierając oblane potem czoło. Większość ludzi zdążyła się już ewakuować. Na miejscu zostało kilka oddziałów policji i karetek. 

Krawat |NinjagoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz