Chapter XXXI

1K 65 0
                                    

****

     Ulica wokół mnie pełna była spanikowanych ludzi, krzyczących coś do siebie i wskazujących na płonący dom. Niebieskie światła, oślepiły mnie na chwilę, a zaledwie kilka sekund później zostałam odepchnięta z środka ulicy, przez umięśnionego policjanta. Chwyciłam się kurczowo jego kurtki, zapierając się nogami i nie pozwalając się odsunąć.

-Chan*- wyszeptałam na zdziwione spojrzenie mundurowego- Tam jest Chan, ja muszę do niego iść!- krzyknęłam, próbując za wszelką cenę wyrwać się mężczyźnie. Policjant zmrużył oczy popychając mnie, za żółtą taśmę, a kiedy upewnił się, że przez nią nie przejdę, odszedł bez słowa do radiowozu i zaczął mówić coś przez radiowęzeł.

     Załzawionymi od ilości dymu oczami spoglądałam na płonący dom, modląc się, aby zobaczyć wychodzącego ze środka przyjaciela, całego i zdrowego. Straż gasiła pożar, a sanitariusze, krążyli wokół ludzi, szukając rannych. Po chwili do moich uszu dobiegł głośny krzyk strażaka, który niósł jakieś ciało i machał do znajdującego się najbliżej sanitariusza. Znieruchomiałam rozpoznając włosy Chana.

- Ledwo wyczuwalny puls!- krzyknął strażak, kładąc na ziemi Japończyka.

- Szybko, trzeba go reanimować!- warknął jeden z sanitariuszy, rozdzierając koszulę na jego piersi. Ułożył odpowiednio dłonie, zaczynając uciskać klatkę piersiową i głośno licząc. Jego koledzy w tym czasie pobiegli po nosze, aby przetransportować go do karetki, a potem do szpitala.- Butla z tlenem!- zawołał, a po chwili do ust Chana, przyłożona została maska podłączona, do z daleka wyglądającej gumowej butelki.- Tracimy go!

     Zachwiałam się, upadając na kolana. Chciałam krzyczeć, aby go ratowali, ale głos uwziął mi w gardle. W milczeniu obserwowałam dalsze poczynania lekarzy, modląc się w duchu, aby zdążyli uratować Chana. Walka o jego życie trwała kilka minut. Kiedy rodziła się we mnie nadzieja, że jednak Japończyk będzie żył, lekarz przestał uciskać jego klatkę piersiową i spojrzał z bezradnością na kolegów.

- Czas zgonu: 3:48- mruknął spuszczając głowę.

     Z moich ust wydobył się cichy krzyk. To niemożliwe. Chan nie mógł umrzeć, nie tak, nie teraz... Zamknęłam oczy pozwalając spłynąć łzom po moich policzkach. Już nigdy nie zobaczę tego radosnego uśmiechu, już nigdy nie usłyszę jego słów, kiedy chciał mnie przekonać do wyścigu, już nigdy nie zobaczę go pracującego w warsztacie...

''-Alison, pamiętaj, że jeżeli będziesz kiedyś na miejscu, gdzie jeden z nas będzie umierał i znajdzie się tam policja, musisz jak najszybciej stamtąd uciec.- rzucił chłopak zerkając na mnie znad maski samochodu.

- Czemu?- zapytałam bawiąc się sznurówkami swojego buta.- Chan, dlaczego mam uciekać?

- Bo wtedy, nam nie będzie można już pomóc, a gliny szybko odkryją kim jesteśmy. Połączą cię z nami i trafisz za kratki za wyścigi.- powiedział wycierając dłonie w brudną od smaru szmatę.- Obiecaj mi to Alison, obiecaj, że gdy jednemu z nas coś się stanie, ty nie będziesz próbowała nas ratować, tylko odjedziesz z miejsca zdarzenia najszybciej jak się da. Policja nie może cię połączyć z nami, pamiętaj. Obiecujesz?

     Spojrzałam na chłopaka, nadal nic nie rozumiejąc. Co miałoby im się stać? Przecież są doskonałymi kierowcami i mechanikami, czemu mieliby umierać?

- Obiecuję.'' 

     Zamrugałam oczami, przypominając sobie dawno odbytą rozmowę z chłopakiem. Wtedy tego nie rozumiałam, ale teraz... to zupełnie inna sprawa. Musiałam stąd uciec. Musiałam stąd odjechać, zanim policja odkryje kim był Chan i co robił. Szybko mnie z nim powiążą.

The future starts today, not to tomorrow...~L.T.Where stories live. Discover now