Chapter III

1.6K 71 0
                                    

*Alison P.O.V*

     Na moich rękach już dawno powstały ślady od paznokci, ale mimo lekkiego bólu, jaki przy tym odczuwałam, ciągle miałam je zaciśnięte w pięści. Rozgoryczona, zła i zdezorientowana... właśnie tak czułam się w tym momencie. Nie miałam, żadnego pomysłu na to, co miałabym zrobić, żeby wykaraskać się z wyjazdu do Irlandii. Nie uśmiechało mi się zostawienie tutaj wszystkiego- szkoły, przyjaciół... i mimo wszystko: rodziców. 

     W Irlandii nie znałam praktycznie nikogo, nie licząc oczywiście mojej drugiej rodzinki. W wakacje, Niall ciągle mnie gdzieś wyciągał, a jak jego nie było- zastępował go Greg. Orientowałam się, gdzie co mniej więcej się znajduje, ale mimo wszystko - nie chciałam tam jechać. A co gorsza: zamieszkać.

     Z mojego gardła wydobył się mimowolny jęk. Zacisnęłam mocniej oczy, nie pozwalając wypłynąć kolejnym łzom. Szybko podniosłam się do pionu i strzepnęłam ręce, przywracając im krążenie. Odetchnęłam kilka razy i szybkim, ale zdecydowanym krokiem wyszłam z łazienki.

     Spod łóżka, wyciągnęłam walizkę i zaczęłam wrzucać do niej rzeczy, nawet ich nie układając. Miałam gdzieś to, że do czasu, kiedy kolejny raz ją otworzę, wszystko się zemnie. Nie obchodziło mnie nic.

     Po kilku godzinach, koło drzwi wylądowały wszystkie moje rzeczy. Spojrzałam na pokój, który teraz wydawał mi się zimny i surowy. To w nim spędziłam prawie całe moje życie. Pokręciłam głową, siadając na łóżku. 

     Z wnętrza domu, dochodziły do mnie krzyki chłopaków, ich radosne śmiechy, aż w końcu dźwięk telewizora. Albo znaleźli piloty, albo rodzice powiedzieli Niallowi, gdzie ma ich szukać. A jeżeli już jesteśmy przy moim braciszku... własnie widać, jak przejął się tym co mu powiedziałam. Nawet nie chciało mu się dupy ruszyć, żeby to wszystko wyjaśnić. Kochany, troszczący się braciszek.

     Po kilku minutach siedzenia bezczynnie w pokoju, postanowiłam, że muszę coś zrobić. Nie będę ostatniego dnia w Londynie spędzać samotnie w pokoju.

     Czy pogodziłam się z tym, że wyjeżdżam? Nie. Wolałam się spakować sama, niż mieliby to potem robić chłopcy. I tak postawią na swoim z wyjazdem, choćbym nie wiem jak bym się opierała. Siłą wsadziliby mnie do samolotu, a potem zaprowadzili do domu.

     Chwyciłam kluczyki do mojego auta i wyszłam na balkon. Powoli zeszłam po drzewie na ziemię, po czym skierowałam się do garażu. Otworzyłam go i moim oczom ukazało się czarne Mitsubishi Lancer EVO VII. Dostałam go od rodziców na urodziny. Wyciągał do 280 kilometrów. Kocham to cudeńko.

     Wyłączyłam alarm i wsiadłam za kierownicę. Od razu na mojej twarzy pojawił się uśmiech. To uczucie, gdy siadasz za kierownicą takiego cacka i możesz robić z nim co tylko chcesz... bezcenne. 

     Szybko odpaliłam auto i nie zwracając uwagi na to, że mogę narobić ogromny hałas, wcisnęłam delikatnie pedał gazu. Pojazd zawył radośnie, a ja jeszcze szerzej się uśmiechnęłam. Wyjechałam z garażu, zręcznie wymijając auta chłopaków i chwilę później pędziłam już autostradą, gdzie znacznie przekraczałam dozwoloną prędkość.

     Zapewne, teraz zapytacie, czy się ścigam? Nie. Kiedyś owszem, ale teraz to nie dla mnie. Widziałam jak inni to robią, wiem, gdzie i kiedy odbywają się wyścigi, ale mimo to... nie kręciło mnie to. Łatwo jest zacząć, o wiele trudniej skończyć. Nigdy tak naprawdę nie skończysz z wyścigami. Po pierwsze, jeżeli ktoś cię będzie potrzebował, znajdzie cię i zmusi do startu, nawet, gdybyś mieszkał na Alasce. A po drugie... adrenalina. Przyzwyczaisz się do niej i nie potrafisz już bez niej żyć. Musisz wsiąść za kierownicę i się ścigać... bo inaczej się wykończysz.
     Jechałam w stronę dobrze mi znanego, opuszczonego toru. Mało osób o nim wiedziało i na ogół nikogo tam nie było, przez co mogłam się na nim wyżyć. Szybkość, adrenalina, ostre zakręty... To jest to czego właśnie w tej chwili potrzebowałam. 
     Już z daleka widziałam dobrze znaną mi bramę. Mimowolnie się uśmiechnęłam,gdy koła auta wjechały na żwir. Stanęłam zaraz przy linii startu i policzyłam do trzech. Raz... Dwa... Trzy...
     Z całej siły wcisnęłam pedał gazu, jednocześnie wbijając swoje ciało w siedzenie. Pierwszy zakręt zbliżał się niemiłosiernie szybko. Jednym sprawnym ruchem zmieniłam bieg, tym samym zmieniając prędkość auta. Pojazd z łatwością wszedł w zakręt, by po chwili wyjechać na kolejną prostą. Kilka metrów prostej jazdy.... i kolejny zakręt. 
     Nie miałam pojęcia, ile tam byłam i ile kółek zrobiłam. W końcu zmęczona i całkowicie odstresowana podjechałam pod jedyne zadaszenie - gdzie najprawdopodobniej kiedyś mieściły się miejsca dla dopingujących ścigających. Zgasiłam silnik i wysiadłam z wozu.
        -No proszę... - usłyszałam głos za sobą. Momentalnie się zjeżyłam. Skąd on się tutaj do diabła wziął?- To się raczej twojemu braciszkowi nie spodoba.
     Powoli odwróciłam się w stronę chłopaka. W ciemności nie widziałam jego twarzy, jedynie czubek rozżarzonego papierosa. Mimo to, doskonale wiedziałam kim on jest.
        -Malik. Czego chcesz?- syknęłam uważnie go obserwując. Mulat uśmiechnął się. No nie. Mam przerąbane.

The future starts today, not to tomorrow...~L.T.Where stories live. Discover now