- Możesz! - wołam dość głośno, odkładając karteczkę i unosząc kwiat różu. Przystawiam go to nos. Subtelnie pachnie.

Drzwi otwierają się niepewnie, a ja modlę się w duchu, aby się od razu nie rozryczeć. Jeśli to zrobię jego obecność nie będzie niską sensu. Steven staje w drzwiach. Najwyraźniej cały czas gdzieś pod nimi stał. Ta myśl jeszcze bardziej ściska mi serce. Jego troska jest wręcz niesamowita, ale i na swój sposób trochę mnie przytłacza, bo wiem ile ma swoich problemów i jeszcze musi się martwić mną... Oraz patrzeć na mnie gdy wyglądam jak trup.

Siada po chwili przeciwko mnie, gdy ostrożnie zdejmuję ręcznik ze swojej głowy, chcąc wytrzeć swoje włosy. Patrzy na mnie i sam nie wie jak zacząć, odezwać się. W końcu jego wzrok pada na tacę.

- Poprosiłem o coś zdrowego, niecodziennego i najlepiej z rybą w roli głównej... Nie wiem co z tego wyszło, ale przynajmniej moim zdaniem wygląda i pachnie nieźle - stwierdza cicho, gdy ja trę lekko głowę.

Uśmiechem się lekko, spuszczając głowę. Nie da się opisać jak bardzo ten mężczyzna jest uroczy.

- Zgadzam się i pewnie jest przepyszne, ale wystarczy mi herbata i lekki... Naprawdę nie dam rady czegoś przełknąć - mówię, pod koniec podnosząc na niego wzrok.

- Nie chcę nic mówić, ale tak na pusty żołądek... Jaki będzie z tych tabletek pożytek, gdy przestanie cię boleć głowa, a zacznie brzuch? - mówi ostrożnie, napraw ważąc słowa, byle tylko nie popchnąć mnie w stronę płaczu.

Prycham, przestając wycierać włosy. Wiem że ma rację, ale prawda jest taka... Że ból jest w tej chwili jedynym co mi zostało, moim towarzyszem niedoli. Mam go dość, ale z drugiej strony, gdy odejdzie... Będę chyba jeszcze bardziej samotna niż teraz.

Zerkam na tackę. Danie na niej naprawdę wygląda cudownie. Mój brzuch się odzywa. Zaczyna burczeć z niezadowoleniem. Wzdycha cicho i unoszę tackę, aby ułożyć ją na swoje kolana. Biorę widelec, a następnie kęs praktycznie rozpływającej się w ustach ryby, ale mimo to ciężko mi ją przełknąć. Wiem, że uda mi się zjeść najwięcej połowę tej średniej porcji.

- No i... Jak tam? - pyta Rogers.

Kiwam głową.

- Jest dobre - dukam cicho.

-  Pytałem o ciebie...

Wlepiam wzrok w jedzenie. Zaczynam w nim grzebać. Cholera jasna!

- Bez zmian - dukam, znów czując to okropne parcie. Oczy napełniają mi się łzami. Zasłaniam na chwilę usta ręką. - Steve... Ja bardzo doceniam twoja troskę i... Absolutnie wszystko co dla mnie robisz, ale... Prawda jest taka, że nie sądzę abyś był w stanie mi pomóc.

Łzy znów ciekną mi po policzkach wielkimi jak ziarna grochu łzami. Nie potrafię zapomnieć, lub choćby na chwilę przestać myśleć o tym co się stało i do tego wszystkiego jest mi tak cholernie wstyd, że on musi na mnie patrzeć.

- Charlie... - Steve odbiera ode mnie tackę i odkłada ją ostrożnie na szafkę nocną. Przysuwam się do mnie znacznie bliżej i kładzie ręce na moje lekko trzęsące się ramiona. - Nie zamierzam ci mówić żebyś przestała płakać, ani żebyś wzięła się w garść, bo to nie możliwe... Ale chcę żebyś po prostu pozwoliła mi przy tobie być.

Patrzy mi prosto w oczy, wręcz w błagalny sposób, sekundę później ocierając łzy z mojej twarzy, w taki czuły sposób.

- Tyle już dla mnie zrobiłeś Steve... - spuszczam z niego wzrok. - Ja nie chcę cię obarczać... Kolejnymi moim problemami.

Uratował mi parę razy życie, pozwolił zamieszkać za byle jakie pieniądze, znalazł mi najlepsza możliwą pracę... Można powiedzieć, że ustawił mi na nowo życie. Wiem, że ma dobre serce i w sumie ratowanie ludziom życia to jego zawód, ale to co robi dla mnie... Przekracza już wszystkie granice. Granicę których przekroczenie mnie przeraża i choć z jednej strony tak ciągnie mnie do niego, to wiem że po prostu nie mogę... Nie mogę się do niego zbliżyć.

KELNERKA - "Droga ku niebiosom" / Fanfiction AvengersWhere stories live. Discover now