Chapter thirty two

1K 59 26
                                    

Minęły trzy tygodnie. 

Od tej pory myślę tylko o niej, przez co się nie wysypiam i nic do mnie nie dociera. Nawet fakt, że jeśli się nie ogarnę, to nie zdam z chemii. Co byłoby aż dziwne. Ale nie potrafię tak nagle stwierdzić, że chuj mnie to jednak obchodzi. Potrzebuję do tego czasu. 

Dużo czasu. 

Cholernie dużo czasu. 

Jak co dzień, znalazłem w sobie odrobinę siły i wyczołgałem się z łóżka, jednak miałem ochotę zostać i leżeć w nim tak, dopóki ona się nie obudzi. Czyli długo, bo z czasem zaczynam już tracić nadzieję, że to w ogóle się stanie.

Spóźniłem się na pierwszą lekcję, jaką była matematyka. Usiadłem z Michałem i przez trzy godziny udawałem, że wszystko jest w porządku oraz, że czuję się zajebiście. 

No, może mogłem się tak zachowywać, ale z tego co usłyszałem już dwu tysięczny trzysta siedemdziesiąty ósmy raz, nie wyglądałem na takiego. Oczy miałem podpuchnięte i podkrążone, a z tego, co się nasłuchałem, sam mój wzrok był nawet zmęczony. W głosie podobno też było to słychać, ale to nie mi już oceniać. 

Zdaję sobie sprawę z tego wszystkiego, co usłyszałem od wielu osób, w ciągu tych kilku tygodni. Niektórzy uważali, że mi współczują, jednak ja wiem, że to nieprawda i próbują tylko udawać, że potrafią to zrozumieć. Druga grupa osób natomiast, ma na to po prostu wyjebane i się nie dziwie. Bo to ten typ ludzi, którzy nie przejmują się niczym innym, poza sobą. I tak w zasadzie, gdyby nie chodziło o nią, to też bym się tak zachował. 

Bo co by mnie miała obchodzić jakaś nieznajoma mi dziewczyna, która zapadła w śpiączkę? 

W czasie długiej przerwy, postanowiłem wyjść na zewnątrz. Połaziłem w te i z powrotem, w dalszym ciągu próbując zrozumieć, dlaczego to musiało się tak potoczyć, a gdy miałem już wracać, kątem oka dostrzegłem Stuarta z trzema kolesiami, podążając za mną. Gdy dorównali mi kroku, zorientowałem się, że się śmieją. Z niej. 

- I co, jak tam u twojej kaleki? - spytał z kpiącym uśmieszkiem czarnowłosy, na co wszystkie moje mięśnie momentalnie się spięły. - Ciekawe, jak zamierzasz poruchać, skoro pewnie ją sparaliżowało - roześmiał się, a ja w tym samym momencie się zatrzymałem, analizując w głowie to, co właśnie powiedział. - No co? Już zapomniałeś, z jakim podnieceniem o niej opowiadałeś? W jakiś magiczny sposób odechciało ci się iść z nią do łóżka? A może już to robiliście? - dopytywał, a moja wściekłość stopniowo rosła. Zacisnąłem dłonie w pięści, powoli się do niego zbliżając i czując, że zaraz nie wytrzymam. - No Remuś, przypomnij sobie, jak wiele razy stchórzyłeś! Albo ile zakładów wygrałem, bo ty chciałeś to przeczekać, myśląc, że kiedyś się to naprawi - mówił, krzyżując ręce na klatce piersiowej i patrząc na mnie z rozbawieniem. 

- Chcesz w ryj? - spytałem, podchodząc jeszcze bliżej niego i czując, jak moje serce przyśpiesza. Z jednej strony byłem zestresowany, a z drugiej moja wściekłość w tym momencie wyjebywała poza skalę. 

- Nawet mnie nie rozśmieszaj - Stuart dalej patrzał na mnie z rozbawieniem, tak samo, jak trzech jego 'kumpli'. Prowokował mnie, miałem tego świadomość. - To jak? Mam rozumieć, że była słaba w łóżku, skoro tak nagle ci się odech.. - nie zdążył dokończyć, ponieważ puściły mi nerwy i zamachnąłem się, uderzając prosto w jego twarz, a ten zatoczył się do tyłu, oszołomiony tym, co właśnie się stało. Opuszkami palców dotknął swojego nosa, z którego właśnie leciała krew, co mnie usatysfakcjonowało i na mojej twarzy pojawił się zwycięski uśmieszek. 

Jednego nie przemyślałem. 

Mina mi zrzedła, gdy przypomniałem sobie o tym, że to oni mają przewagę liczebną, a nie ja. 

Chwilę potem na twarzy Stuarta zagościł uśmiech, a ja stałem w miejscu, wiedząc, co zaraz się stanie i totalnie się na to godząc. 

Jeden z nich, szarpnął mnie za koszulkę, przyciągając do siebie, po czym zamachnął się prawą ręką i pięścią uderzył mnie trzy razy w twarz. Od drugiego dostałem w brzuch, przez co skuliłem się na ziemi, gdy ten pierwszy mnie puścił. Potem wykręcili mi rękę, kopnęli mnie kolejne kilka razy w brzuch, klatkę piersiową, głowę, a Stuart tylko stał z boku, wszystkiemu się przyglądając. 

Gdy uznali, że ze mną skończyli, po prostu odeszli, a ja nie potrafiłem do siebie dojść. Czułem cholerny ból, w okolicach brzucha i stróżkę gorącej krwi spływającej po policzku. Bordowa ciecz po chwili zaczęła mi kapać z brody, gdy udało mi się podnieść do pozycji siedzącej. Dopiero, kiedy straciłem ich z zasięgu wzroku, postanowiłem spróbować się podnieść. W okolicy nie było żywej duszy, więc nawet nie mogłem liczyć na niczyją pomoc. Koniec końców, kuśtykając udało mi się dotrzeć do domu. 

***

- O mój Boże! - zawołała spanikowana Wiki, gdy wczołgałem się do domu, ledwo stojąc na nogach. Miałem wrażenie, że zaraz po prostu upadnę i nie wstanę. - Co ci się do cholery stało?! - wydarła się, szybko do mnie podbiegając i pomagając dotrzeć do salonu, gdzie posadziła mnie na kanapie, po czym w panice zaczęła szukać apteczki, aby opatrzyć mi rany. W odpowiedzi na jej pytanie, jedynie pokręciłem głową, nie mając ochoty o tym rozmawiać. Próbowałem unormować swój nierówny oddech, przyciskając w tym samym czasie chusteczkę do nosa, z którego nadal sączyła się krew. Po chwili Wiktoria podeszła do mnie z apteczką i z trzęsącymi się rękoma zaczęła delikatnie przemywać moje rany. Jęknąłem tylko cicho z bólu, ponieważ to cholernie piekło. - Chodź, pójdziesz teraz do łóżka i grzecznie tam poleżysz przez kilka dni - zarządziła, pomagając mi wstać z kanapy i prowadząc mnie na górę. 

- Dam sobie radę - wysapałem, lekko ją od siebie odpychając, jednak ta się uparła, że mi pomoże i doprowadziła mnie do mojego pokoju. Ostrożnie odłożyła mnie na łóżko i wróciła do kuchni, aby zrobić mi herbatę, na którą jednak nie miałem ochoty. 

Ja już na nic nie mam ochoty. 

toxic //reZigiuszOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz