10 | REQUIEM OF THE WRECKERS

95 5 31
                                    


Nie minęło wiele czasu, zanim grupka licząca około piętnastu conów pojawiła się w korytarzu, z czego wszyscy wyglądali na wyjątkowo pewnych siebie. Rzecz jasna nie miałam co się dziwić, w końcu ich jedyną przeciwniczką byłam ja jedna, pozornie niegroźna femme z kataną w dłoni. Żaden z nich jednak nie wiedział, w co tak naprawdę się pakują...

...ani że to ja mam przewagę nad nimi.

Nie czułam już żadnej blokady. Nie miałam potrzeby, by być lepszą od Impactora. W tej chwili pragnęłam jedynie zemsty i byłam gotowa posunąć się do wszystkiego, by jej dokonać.

Światło lampy zamigotało, a ja włączyłam mój kamuflaż, stając się w pełni niewidzialną. Skonsternowane decepty spojrzały po sobie, nie rozumiejąc co właśnie się wydarzyło, i nim w ogóle mieli szansę coś zrobić, stojąca najbliżej mnie dwójka została przepołowiona przy pomocy jednego, dobrze wyprowadzonego cięcia. Ich tułowia upadły bezwładnie na ziemię, a pozostali więźniowie wydali z siebie zduszony wrzask, kiedy kolejny z ich kolegów skończył z przebitą iskrą i dołączył do pozostałej dwójki na podłodze. Decepticony zaczęły strzelać na oślep, wyraźnie przerażone tym, co się działo, ale wystarczyło tylko, że robiłam dobre uniki i wciąż napierałam do przodu, przy okazji zadając coraz to kolejne cięcia kataną.

Prędko przejechałam na kolanach po ziemi, odcinając nogi trzem conom po mojej prawej, a nim pociski z blasterów zdążyły skoncentrować się w miejscu, w jakim jeszcze przed chwilą się znajdowałam, ja już byłam zupełnie gdzie indziej, wyjęłam wszystkie trzy noże i jedną ręką rzuciłam je w trójkę stojących obok siebie przeciwników, trafiając prosto w ich głowy. Katanę wbiłam w brzuch najbliższego mi decepta, po czym prześlizgnęłam się pod nogami następnego i od tyłu odcięłam mu głowę, a następnie kopnęłam jego dekapitowane ciało tak, że wpadło na ostatnią zdolną do walki trójkę i powaliło ją. Potem zostało mi już tylko dokończyć robotę...

Mój kamuflaż się wyczerpał, ale już i tak nie miałabym z niego żadnego pożytku, zważywszy na to, że cała byłam pokryta energonem moich wrogów. Jednocześnie jednak wiedziałam, że to nie koniec i tylko kwestią czasu jest, zanim przybędą tu posiłki, dlatego zdecydowałam się ich uprzedzić. Zgarnęłam moje noże i zwinęłam jednemu trupowi jego katanę, by nieco powiększyć mój arsenał, a następnie ruszyłam przed siebie, gotowa do dalszej walki.

W Zakonie uczyli nas jak zabić, nie wysilając się przy tym. To było ważne właśnie w chwilach, kiedy wróg miał przewagę liczebną. Bezpośrednie starcia trwały zbyt długo i odwracały naszą uwagę od pozostałych przeciwników, z kolei przez co narażaliśmy się na obrażenia. Kluczem było to, by zadać cios, wbić ostrze, albo zrobić cięcie w odpowiednim miejscu – tylko jednym – bo jedna idealnie zadana rana bezpowrotnie kończy żywot naszych rywali. Nie mówię tu tylko o iskrze, czy głowie. Cięcie w bok – jeżeli tylko ostrze dosięgnie modulatora – także jest zabójcze, dokładnie tak samo, jak odcięcie kończyny w miejscu przewodów, które to powoduje wyciek na tyle duży, że ofiary umierają w przeciągu kilku minicykli. Przy kiepsko wyszkolonych wrogach, ich ilość tak naprawdę nie jest ważna – liczy się tylko cios.

Właśnie tym sposobem pozbyłam się kolejnych dwóch grup conów, wciąż posuwając się do przodu. Ich energon skapywał z moich dłoni i ostrzy katan, a jęki niedobitków niosły się echem po korytarzach, by po chwili ucichnąć. Impactor miał rację – byłam maszyną do zabijania, a kiedy przechodziłam na prawdziwy tryb mordercy... nikt nie zdołał ukryć się przed moim ostrzem.

...nikt, poza nim.

On nie zamierzał się kryć.

Kiedy Overlord stanął mi na drodze, momentalnie zamarłam. Całe to przeświadczenie o mojej przewadze rozpłynęło się przeciągu paru nanocykli, a jego miejsce zajął paraliżujący strach. Nie chciałam się bać – a przynajmniej nie chciałam tego pokazywać – ale w tym psychopacie było coś, co sprawiało, że nie potrafiłam założyć maski obojętności, nie byłam w stanie udawać, że jego obecność nie wprawia mnie w lęk. Może to te puste, białe optyki, które wwiercały się we mnie z dziwną ciekowością, a może ten zadowolony uśmiech, jaki pojawił się na twarzy mecha, kiedy tylko mnie dostrzegł.

LOST LIGHTWhere stories live. Discover now