Rozdział 70. Jakby podświadomie wiedział, że to wyznanie doprowadzi do zerwania.

1.1K 93 108
                                    

Coś ciepłego wstrząsnęło ciałem Stylesa, gdy palce Louisa z czułością przejechały po jeszcze lekko zaczerwienionym nadgarstku. Bardzo ostrożnie otaczały go, pocierając kółeczka i zakręcając co chwilę, jakby próbował podążyć za tym jak tatuażysta jeszcze kilka godzin wcześniej wbijał bezlitośnie igłę we wrażliwą skórę. Wyglądał na tak skupionego i zafascynowanego, jakby rzeczywiście czuł pod opuszkami twardą, ostrą krawędź kotwicy, zimny metal odznaczający się przy ciepłej skórze, a nie jedynie dotykał malunku, ale oto Louis, który potrafił wszystko co zwykłe uczynić czymś magicznym.

- Lou?

Błękitne oczy powoli uniosły się do góry, by napotkać czystą zieleń, a drobny, czuły uśmiech zagościł na jego wąskich wargach. Ten jeden, szczególny, który pojawiał się tylko i wyłącznie w obecności Harry'ego, jakiego nikt nigdy wcześniej nie widział.

- Wyglądasz tak dobrze z tatuażami - mruknął Tomlinson, nim na ułamek sekundy przycisnął usta do tych drugich. - Mój najpiękniejszy.

Rumieniec zagościł na policzkach Stylesa, jak zawsze przy komplementach ukochanego, wciąż mimo upływu czasu nieprzyzwyczajony do nich, a towarzyszące im dołeczki szarpnęły kącikami Louisa do szerszego uśmiechu. Niall pewnie już zacząłby wydawać wymiotne dźwięki, lecz na całe szczęście byli tylko oni i nie było nikogo, kto mógłby próbować zniszczyć ich miłosną bańkę. Chociaż może jednak coś innego ich zaskoczyło, przerywając ten przedłużający się, zakochany kontakt wzrokowy - drobny z brązowo-pomarańczowymi skrzydełkami motyl na krótki moment przysiadł na bluzce szatyna, by zaraz odlecieć przestraszony nagłym ruchem zaskoczonego chłopaka.

- Przesadzenie kwiatów było dobrym pomysłem, ale owady chyba wciąż wolą ciebie - zaśmiał się cicho Harry, spoglądając w stronę małej rabatki.

Tomlisnon zaraz powędrował wzrokiem w kierunku najbardziej kolorowego miejsca w ich opuszczonym domku, gdzie Styles wyjątkowo się zadomowił. Pamiętał, jak początkowo czuł się bardzo nieswojo w tym miejscu, lecz po w sumie kilkunanastu wypadach w końcu musiał przyznać, że je pokochał. A kiedy pozbyli się pajęczyn i od czasu do czasu zdarzyło im się posprzątać nagle ów miejsce wydawało się coraz bardziej przyjazne i jasne - nie przypominało już nawiezonego pałacu z horroru, a zwyczajnie trochę zaniedbaną posiadłość. Może gdyby jeszcze tylko naprawić dziurę w dachu i zrobić coś z oknami nikt nawet nie podejrzewałby, że od dłuższego czasu jedynymi lokatorami były szczury, pająki oraz ptaki, które uwinęły sobie gniazdko na strychu. I fakt, było tam coś szczególnego, jeśli spojrzymy na fakt, iż w tym czasie Louis zdążył zwiedzić jeszcze dwa domy, jakiś bunkier może powojenny, do tego coś co prawdopodobnie mogło być szpitalem, a mimo to wciąż najchętniej wracał w to konkretne miejsce. Zresztą sam Harry zdążył sprawdzić, iloma autobusami potrzebował jechać, by jakoś się tam dostać bez potrzeby proszenia chłopaka, który nie zawsze miał czas. A że nie było w pobliżu natrętnych sąsiadów, samochody rzadko tamtędy przyjeżdżały i okolica była tak błogo cicha, to ich domek stanowił wręcz idealny azyl od codzienności.

- Dalej nie wierzę, że zakwitły - skomentował Louis, wciąż zachowując czuły wyraz twarzy, mimo wyraźnej kpiny w głosie.

- Jeśli będziesz je podlewał, plewił i rozmawiał, to będą rosły szczęśliwie.

Wzrok szatyna powrócił na Stylesa, kiedy jeszcze przetwarzał słowa chłopaka, aż w końcu niekontrolowany chichot wyrwał się z jego wąskich ust.

- Gadasz do kwiatków? Naprawdę niektórzy to robią?

- Ty twierdzisz, że książki mówią do ciebie. Wciąż wypadam trochę lepiej.

Tomlisnon prychnął w odpowiedzi i kopnął bruneta w udo, co zaraz spotkało się z podobnym, mniej celnym atakiem ze strony Harry'ego. Louis momentalnie chwycił jego bosą stopę i przyciągnął bliżej, w duchu ciesząc się, że wzięli koc, bo już wyobrażał sobie, jak oberwałoby mu się, gdyby te białe spodnie przejechały po trawie choć dwa centymetry. A Styles już zmarszczył brwi i uchylił usta, chcąc coś powiedzieć, lecz jednym co je opuściło był głośny śmiech, kiedy szatyn przebiegł paluszkami po spodzie jego stopy. Uchwyt był na tyle silny, że kopanie oraz wiercenie na nic się nie zdawało, a chłopak dalej torturował go łaskotkami, w zamian otrzymując coraz głośniejsze krzyki. Jedyna kara, która w sekundę zmusi niemal każdego do przeprosin.

Let's Play A Game || Larry&ZiamWhere stories live. Discover now